Jeśli ktokolwiek myślał, że wyprawa do Lubina na wystawę zakończyła się wraz z wsiąściem do windy jadącej z powrotem na parking, to zna mnie słabo albo wcale ;)
Okolice Lubina jakoś mnie do tej pory nie ciągnęły pod kątem zwiedzania, bo tam wokół same ruchliwe drogi, a także duże połacie terenu zajęte przez KGHM, więc można się znienacka natknąć na nieprzekraczalny kraniec drogi itp. Warunki niesprzyjającego do jazdy przed siebie bez sensu.
Tym razem miałam jeszcze tyle czasu wolnego, że mogłam pokręcić się po samym mieście i peryferiach, usiłując znaleźć jakieś obiekty, gubiąc się i znajdując całkiem inne, wiadomo ;)
Zawsze mnie to dziwi, że Lubin to niby takie młode miasto, a wyjątkowo duże. Coś jak Stalówka – tak samo przemysłowe, z niezliczonymi blokowiskami. Chociaż z zaskoczenia wzięła mnie jedna ulica, przy której znajdowały się same stare wille. Owe blokowiska też trochę pozwiedzałam, szukając właściwej drogi wylotowej. Bo są tam dwie takie lokalniejsze – na Chojnów i na Szklary. Ubzdurało mi się oczywiście, że pewien fajny kościół, który chciałam zobaczyć, jest przy jednej z nich, choć de facto był przy drugiej, ale nie trafiwszy na tę pierwszą od razu, przejechałam się kawałek tą drugą, bo ma fajne zakręty, po czym wróciłam i wyjechałam w końcu na tę pierwszą, lecz mimo usilnego wypatrywania, poszukiwanego obiektu nie znalazłam. Jak potem sprawdziłam w domu, kościół ów znajduje się – przecież, że nie inaczej! – koło tej drugiej wylotówki, po której się kręciłam w tę i nazad, nie rozglądając się za bardzo. Ale obiekt, choć na górce, to jest za drzewami – i tak bym nie wypatrzyła z ulicy…
Trafiłam za to w inną ładną okolicę, na pograniczu miasta i pierwszej wsi obok. Strasznie mi to przypominało warszawską Augustówkę – tak samo jest jakiś komin dominujący w krajobrazie, dużo pól, jakieś pojedyncze domki i wszystko z widokiem na bloki w niedalekiej oddali.
Następnie udałam się w inne rejony. Minęłam miejscowość o urzekającej nazwie Obora i znalazłam się w Szklarach Górnych. Tam również zwiedziłam pola (zawrotka) i aleje (przejazdem).
Tu już jednak bardziej wiedziałam czego i gdzie szukać. Jest tam pałac, choć od strony drogi widać głównie park, w którym się znajduje. Odbiłam w jakiś przesmyk koło kościoła i cel ukazywał się w coraz większym stopniu.
Na głównej bramie wjazdowej widniała jednak tabliczka, że teren szkoły, nieupoważnionym itd., co potraktowałam jako ścisły zakaz – no bo nawet gdybym się tam wtarabaniła, to zaraz by się trzeba było tłumaczyć, a po co, a dlaczego, ale jak to… A poza tym, bardziej zaciekawiły mnie znajdujące się zaraz obok zabudowania gospodarcze, bo raz, że bardzo w moim guście…
…a dwa – bo koniki. A jak wiadomo i niejednokrotnie powtarzałam – koniki zawsze spoko ;)
Trochę mi głupio zachwycać się stanem tych zabudowań (zważywszy, że jedna część jest stajenna, ale w drugiej, pewnie niekoniecznie komfortowo, ale normalnie mieszkają ludzie), ale mam straszną słabość do takich poniemieckich – powiedzmy wprost – nierzadko ruin. Nawet nie tyle przez ich obecny stan, co z racji tzw. śladów świetności. Zamysłu, sensu i porządku, a także starannego wykonania – czegoś, czego strasznie mi brakuje w nowych budynkach.
Wycieczka niedługa, bo to w zasadzie bardziej rekonesans – wiem już, że warto będzie tam się jeszcze pokręcić.
Twoje relacje z wycieczek sprawiają, że mam ochotę poszukać nowej pracy, spakować się i czym prędzej wracać „do siebie” na zachód ;)
Też się tak męczyłam, aż po 12 latach wywróciłam wszystko do góry nogami i oto jestem ;) Chociaż przeważyły względy rodzinne, a nie sama moja chęć, choć ta też miała niemały wpływ.
W Warszawie jest o tyle dobrze pod względem położenia, że jest blisko na Warmię i Mazury, a to taki prawie Dolny Śląsk ;) Na Litwę, Podlasie, nawet w Bieszczady bliżej niż stąd. No i o wiele więcej się dzieje w samym lokalnym światku branżowym.
Jestem pod wrażeniem tak dobrego tekstu :))
Dziękuję, ale ośmieliłabym się nie zgodzić – pisałam w stanie lekko półprzytomnym i nie do końca z weną twórczą ;)
Podziwiam odwagę :) Po tylu latach naprawdę wywracanie wszystkiego do góry nogami i układanie od początku. U mnie minęło właśnie 8 lat. Objawy zmęczenia pojawiły się rok temu. Całe to motocyklowe zamieszanie, prawo jazdy i w ogóle, odciągnęły moją uwagę, ale już wszystko wraca do „normy” :D
W Bieszczady bliżej, prawda :) Zawsze wolałam góry. Ale z zachodu z kolei bliżej w Karkonosze i Alpy i do moich ulubionych Czech ;)
W samej Wawie to ja też 8 lat wytrwałam (nie chcę nic sugerować ;) ). Chociaż najlepiej i tak mają Ci, co w samych górach mogą pojeździć na co dzień – zazdrość mnie zżera, jak widzę te plenery na https://www.facebook.com/motopodhale.info albo https://www.facebook.com/motocyklwbieszczadach ;)
Oj, cudne! Właśnie też mnie zazdrość zżarła :D
Może te 8 lat to jednak jakiś znak ;)
Jestem zwolenniczką „gubienia się i odnajdywania” – w ten sposób naprawdę poznaje się daną okolicę :)