Miłośników exploitation muszę rozczarować – nie będzie nic w tych klimatach ;)
W zeszłym roku nie udało mi się dotrzeć na lokalną MotoKrew, więc tym razem był to priorytet i zajęty od dawna termin w kalendarzu. Byłam na tyle zmobilizowana, że wstałam w ten sobotni poranek, ogarnęłam się sprawnie, zrobiłam szybki serwis hondzie, żeby nie było wstydu przy ludziach (nie, żebym się po niej spodziewała randomowych awarii – w końcu to honda :] – ale jak coś ma pójść źle, to zawsze stanie się to w najgorszych okolicznościach i przez moje gapiostwo albo zaniedbanie, więc lepiej na spokojnie wszystko sprawdzić) i zameldowałam się na rynku jeszcze przed 10.00 – co oznaczało, że przede mną w kolejce było dopiero jakieś 20 osób. Ale za to duuuużo czekania – więcej niż normalnie, bo mieli jakieś problemy techniczne z systemem i w pewnym momencie kolejka w wejściu do autobusu, gdzie pobierano wstępnie jakąś próbkę po coś, zagęściła się do tego stopnia, że panie pobierające musiały się przeciskać między ludźmi i ostatecznie zarządziły ewakuację oczekujących.
Mi tam czekanie i wszelkie trudności nie przeszkadzały, bo to nie impreza towarzyska (zresztą spotkałam tylko jednego znajomego. A gdzie reszta [całych czterech :p] się pytam? :P), tylko właśnie polegająca na staniu w kolejce w jednym celu. No i byłam zdeterminowana, jako że to pierwszy raz, więc jedyna obawa, jaka mną targała, to taka, że mi powiedzą, że się nie nadaję – bo za niskie ciśnienie, bo nie uda się wbić (jakieś mam pochowane te żyły), bo nie zjadłam śniadania (a jak się okazało – jest to jak najbardziej wskazane. A ja, głupia, myślałam, że tak, jak przy badaniach – trza być na czczo), bo nie wiem co jeszcze…
Ale udało się! Po bodajże niecałych 4 godzinach (a na pierwszych stopniach autobusu byłam koło 12.00 i myślałam, że już pójdzie szybko ;) ) zasiadłam (zaległam?) na fotelu i krew trysła. Nawet całkiem żwawo i bez żadnych problemów. Siedem minut z hakiem i po krzyku – prawie pół litra mnie mniej ;) Pracownicy, czyli panie pobierające i ich szef, byli niesamowicie mili i pomocni, dzięki czemu stres był minimalny. Nie wiem, czy to standard, czy miałam oczy jak pięciozłotówki, ale podczas pobierania pytano co chwilę, czy wszystko w porządku, czy nic nie boli, czy nie zamierzam mdleć itp. ;) Nie zamierzałam, byłam tak przejęta, że nie było szans. Dopiero jak wyszłam, obładowana kurtką, bluzą, ciężkim plecakiem z aparatem i ciężkim kaskiem załadowanym fantami (za oddanie należało się 8 czekolad, wafelek, soczek i pączek – zawsze słyszałam, że jedna czekolada, ale może na takich imprezach jest bardziej wystawnie), to musiałam sobie usiąść na chwilę, bo zaczęłam tracić fonię. Do omdlenia było jeszcze daleko (miałam blackout raz w kościele, za młodu, więc wiedziałam czego się spodziewać ;) Teraz mogę mówić, że dlatego przestałam tam chodzić :P). Zjadłam sobie tego wafelka, zapiłam soczkiem ze słomką i mogłam stanąć na nogi.
Jak już stanęłam, to obeszłam po raz kolejny zgromadzenie maszynowe (wcześniej wymknęłam się podczas czekania, zaklepawszy sobie kolejkę). A więc nareszcie fotki – oto, co przyjechało:












Oczywiście nie zrobiłam fotki hondzie, bo a) zapomniałam, b) jakoś tak głupio własnej maszynie robić fotki paparazzi-style ;) Ale nie znaczy to, że nie ma pamiątki – tylko nie wiem, czy to nie kwestia tego, że może jako jedna z nielicznych miała już na sobie naklejkę imprezową… Tak czy siak, mimo że od dupy strony, wyszła ładnie ;)

Haha, a tak a propos… Znalazłam starą fotkę, świadczącą o tym, że nie tylko Niemiec…;) Jeszcze zanim się dorobiła naklejki. A tak nawiasem mówiąc – mistrzostwo kamuflażu :P
Kto czekał w kolejce, ten czekał, ale żeby reszta się nie nudziła, to ze sceny przygrywała muzyka, lokalny klub MMA (i pozostałych sztuk kopanych) zrobił pokaz z interakcją wśród widowni, był też pokaz ratownictwa i pierwszej pomocy podczas symulacji wypadku skutera z fiestką 3 dostarczoną przez znany nam skądinąd szrot. Słowem – organizatorzy się spisali. A teraz przerwa na bezinteresowną reklamę – organizatorzy, czyli: Gremium MC Radicals, a wśród nich Tomek z Motoseven, nasz najlepszy dostawca części ;) (do dwukołowych, ale też – idąc za rodzinną tradycją – do maluchów i pochodnych)
Z dalszych atrakcji było losowanie nagród wśród oddających. Miałam nr 21, pula około 100. Wylosowali m.in. 19, 20 i 22 :P Chyba limit szczęścia wyczerpałam wygrywając 10 zł w loterii Castoramy :P
Na koniec zaś części rynkowej, uczestnicy mieli się udać paradą do kolegiaty na święcenie się. Chcąc nie chcąc, musiałam ruszyć ze wszystkimi, bo nie było jak inaczej wyjechać, chyba że pod prąd. Mimo moich obaw, w paradzie nie jechało się tak źle, więc przeturlałam się z nimi przez miasto i odłączyłam na sam koniec. Samo jechanie, jak mówiłam, poszło dość sprawnie i chyba nie zablokowało zbytnio ruchu (chociaż i tak czułam się trochę jak w jakiejś, tfu, masie krytycznej), ale przed startem, jeszcze na rynku, oczywiście musiało się trafić paru idiotów, którzy przepałowali motocykle w swoistym konkursie decybeli. Jak bardzo trzeba nie mieć mózgu, żeby odwalać takie akcje ludziom pod oknami, w studni między budynkami? A potem „cywile” nienawidzą wszystkich motocyklistów po równo. Wielkie, kur*a, dzięki, panowie-„mototerroryści” :/
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
No i tak to się ogólnie odbyło. Mimo złych prognoz, pogoda była niezła (momentami gorąco, momentami lodowato), mimo przestojów, ilość litrów większa niż w zeszłym roku, motorki pooglądane… Warto było :) U mnie fotek kilka, ale więcej można obejrzeć w galeriach linkowanych na fb wydarzenia.
Wow, brawa za determinację :)
I bardzo mi się podoba ta naklejka „Niemiec pod kocem trzymał”. Chichram :D Pasuje idealnie.
Też właśnie stwierdziłam, że się nada, bo patrząc po jej stanie przy kupnie, to naprawdę miała dobrych właścicieli, że po tylu latach się uchowała nieskatowana (chociaż co tu katować, jak to słabsza wersja…).