Ażeby zatrzeć niesmak po bliskich spotkaniach z asfaltem na placu w Legnicy, zaraz po powrocie do domu wytargałam moje „enduro” i wystrzeliłam w teren.

Taka wczesna wiosna to idealny czas na cezetę. Na niedalekie wycieczki, pokręcenie się bez celu, słowem – rekonesans po okolicy. Żeby sprawdzić, gdzie już kwitną bazie albo leśne kwiatki; zobaczyć, czy Odra dalej tak samo płynie; żeby poszukać nowych ścieżek. A skoro przy ścieżkach jesteśmy… Właśnie takim przedwiośniem wszystkie polne dróżki wyglądają najbardziej kusząco – no bo w ogóle je widać. Latem, gdy wszystko zarośnie, już się tak nie rzucają w oczy. I ciekawość – co tam jest, za tą górką, za zakrętem… Najczęściej nic ciekawego, ale zdarzyć się też może jakiś ładny widok, ukryty zakątek albo wręcz… cokolwiek :P A cóż mogłoby się nadać lepiej do rajdów przez pola, przeczesywania krzaków i innych ekstremalnych zadań w terenie, jeśli nie chyża cezetka! (dobra, wiem, że lepszy byłby nawet rower, ale cezetą jest szybciej ;) ).

Przegląd zrobiłam zawczasu, jak tylko zaczęło się robić ciepło, więc gdy tylko koza zdobyła kolejną pieczątkę w dowodzie, pozostało jedynie czekać na sprzyjający czas tudzież aurę, żeby wyruszyć w tytułowym poszukiwaniu kwiatków, bo wymyśliłam sobie, że cezetka musi mieć malowniczą fotkę na żółtym tle ;) Owego dnia wszystko dopisało i obrałam tradycyjny dla początku sezonu kierunek na najspokojniejsze wioski, czyli północ powiatu polkowickiego, gdzie pól i łąk pod dostatkiem, a ponadto wypatrzyłam tam niezbadane dotąd ruiny, zachęcające szutry i jakiś skrót, którym dotąd nie jechałam, a okazał się malowniczym wąskim asfalcikiem z zakrętami i pod górkę – tak jak lubię.

Wstępne rozeznanie poczyniłam tam swego czasu Myszą. To był jeden z tych razów, kiedy pojechałam po coś na miasto, ale tak mi się dobrze jechało tą kanapą, że z powrotem do domu obrałam trasę trochę dookoła. Takie tam kółeczko 60 km. Śmiać mi się zawsze chce, bo po Warszawie tyle się jechało po byle co, do sklepu, do znajomych, a już jak chciałam sobie zrobić kółko po obwodnicach, to 100 km schodziło lekko, a teraz – 30 km to wyprawa do innego miasta albo wycieczka na koniec świata ;)

Niniejsza zaczęła się dobrze już na bardzo wczesnym etapie. Wyjeżdżając z miasta najgorszą z możliwych dróg (zabójstwo dla zawieszenia), ale prowadzącą dalej przez najlepsze pagóry, natknęłam się na sunący niespiesznie pojazd, bodajże passacika (w kombi, a jakże). Sunęłam więc tak za nim, bo a to zakręt, a to skrzyżowanie, potem znowu lewy 90… ale zaraz za nim koniec działek, koniec zabudowanego, więc spięłam wszystkie konie cezetki, bieg w dół i dzida. Wądoły nie zrobiły na cezecie wielkiego wrażenia, podobnie jak – o dziwo – górka, za to z racji obciążenia silnika przez ten manewr, mogłam z uciechą obserwować w lusterkach zasłonę dymną, jaką stworzyłyśmy, dodającą memu rumakowi +10 do bycia nicponiem :P

Z uśmiechem nr 5 nieschodzącym z twarzy, minęłam początkowe wioski i zwolniłam do tempa spacerowego dopiero w pierwszym zaplanowanym do dokładniejszego zwiedzenia punkcie, czyli Komornikach. Trafiłam tam poprzednim razem na: po pierwsze – lekko podupadłe ceglane zabudowania, zaś po drugie – na tajemniczą polną ścieżkę, dlatego tym razem najpierw udałam się w pola, sprawdzić dokąd wiedzie.

Dróżka wiła się, pięła i opadała, aż doprowadziła mnie na tyły kopalnianego szybu. Minęłam go, ale dalsza część obranego przeze mnie szlaku przerodziła się w koleiny. Początkowo takie do przeżycia, więc nie tchórząc, podążyłam dalej, za zakręt, ale gdy podnóżki zaczęły mi zahaczać o krawędzie wyrytych przez ciężki sprzęt zaschniętych śladów, a dokąd wzrok sięgał nie widziałam poprawy, ale wręcz pogorszenie nawierzchni, wtedy uznałam, że postój, a nawet popas – zgasiłam cezetkę i na dalszy rekonesans, do następnego zakrętu, podreptałam na nogach. Było to dobre posunięcie, bo ślady prowadziły wprost na jakieś pole i koniec, nie było dalszej drogi, chyba że przez trawę, też donikąd. Nic na tyle nadzwyczajnego, żeby warto było się przedzierać przez te wertepy na kołach.

IMG_20150412_163545

IMG_20150412_164557

IMG_20150412_164640

Ale jak już tam byłam, to nie omieszkałam wdrapać się na pobliską ambonę. Posiedziałam, popatrzyłam – nic nie wypatrzyłam w oddali interesującego, poza cezetką ;) Nie pozostało nic innego, jak wrócić tędy samędy.

F1100003

F1100004

F1100005

W tamtą stronę, przy mijanym stawie rybnym, przy drugim brzegu widziałam poławiacza. Wracając, napotkałam kolejnego, stojącego tuż przy drodze. No muszę przyznać, że mina wędkarza, który widzi wyłaniającą się z bezdroży babę na dymiącym i grzęgolącym pierdopędzie – bezcenna :D

Pozostało mi jeszcze rozejrzeć się wokół budynków, z nadzieją, że nie dostanę po łbie. Pozostałości majątku stoją wprawdzie na wygwizdowie, ale jeszcze za nimi znalazło się jedno zamieszkane gospodarstwo, więc nie kręciłam się tam za długo – parę fotek telefonem i uciekłam.

IMG_20150412_165822

IMG_20150412_165827

Drugim miejscem, które chciałam odwiedzić, była boczna dróżka, łącząca Żuków i Grodowiec. Mimo wspaniałych zawijasów i dobrej nawierzchni, robiłam postój co chwilę, żeby się pogapić, jak to ładnie wygląda.

IMG_20150412_170710

IMG_20150412_170827

Któryś z owych postojów zarządziłam na tyle gwałtownie, że zapiszczała mi tylna opona. Trochę mnie to zdziwiło, ale złożyłam to na karb narowistości (ehe:P) mojej maszyny. Tyle tylko że jadąc dalej, zaczęła pokazywać coraz więcej humorów. Droga powoli pięła się pod grodowiecką górkę, a cezetka wspinała się na nią zupełnie bez chęci i animuszu. Dotarłam jakoś do kapliczki, zatrzymując się przy niej, by uwiecznić krajobraz…

F1100007

To jest fotka autorstwa mojego wszechstronnie uzdolnionego kasku - tak się kończy usiłowanie zobaczenia czegoś przez wizjer, jak nie chce się zdjąć garnka z głowy – krawędź szybki wcelowała idealnie w spust aparatu :P
To jest fotka autorstwa mojego wszechstronnie uzdolnionego kasku :P Tak się kończy usiłowanie zobaczenia czegoś przez wizjer, jak się człowiekowi nie chce zdjąć garnka z głowy – krawędź szybki wcelowała idealnie w spust aparatu ;)

…ale w obliczu samoistnego gaśnięcia silnika, stwierdziłam, że nie ma co wdrapywać się dalej – spróbuję, biorąc rozpęd z górki, zorientować się co nie gra. Z lekkim trudem, kichając i strzelając, cezeta odpaliła jeszcze z kopa i poturlałyśmy się z powrotem. Poprzekręcałam kranik w każdą pozycję, pododawałam gazu, ale problem zupełnie nie leżał w podawaniu paliwa – przyspieszała z oporem, ale dość płynnie. Już zaczęłam się bać, że to coś z czarnej magii elektrycznej – rozregulował mi się zapłon, porozczepiały kabelki albo nie wiem… COKOLWIEK! Ale ostatkiem trzeźwego pomyślunku zauważyłam, że objawy nasilają się nie tylko, gdy dodaję gazu, ale nawet, kiedy go ujmuję – generalnie, kiedy się toczy. Szybki test i winowajca się znalazł – tylny hamulec nie odbijał i czysto mechanicznie, bez żadnych wyrafinowanych podstępów, dusił przepotężną moc silnika. Trochę mnie to uspokoiło, ale postanowiłam się już nie kręcić dalej, tylko zacząć pomału wracać w stronę domu.

Wracanie wyszło jak to u mnie… Zwiedziłam jeszcze wzdłuż i wszerz jedną większą wioskę, objechałam pola dookoła niej, wprawdzie z zamiarem przedostania się przez nie skrótem w stronę Odry, ale ostatecznie – wracając okrężną drogą do punktu wyjścia. Kawałek dalej podjęłam jeszcze jedną próbę dotarcia tam, gdzie chciałam – tym razem już po asfalcie – no to nie ujechałam zbyt daleko, a motór znowu się zbiesił. Jechał, jechał i zgasł. Odpaliłam, przejechałam kawałek i znowu zgasł. Z właściwą sobie bystrością umysłu, dopiero po trzecim zgaśnięciu wpadłam na to, żeby obrócić kranik na rezerwę… Ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że wtedy już spodziewałam się wszystkiego i czegokolwiek naraz, każdej możliwej awarii, a brak paliwa był tym razem na samym końcu możliwych przyczyn jej niedyspozycji ;) Niby jest igła, niby po remoncie… ale to cezetka. Motorek, w którym od wibracji potrafi się zaciąć światło stopu i świecić cały czas :P Może się stać właśnie wspominane wcześniej, tajemnicze i groźne cokolwiek… <tu zwizualizujcie sobie czarną noc, wicher i pioruny w tle> ;)

W sumie więc nie wyszło nic sensownego z tej wycieczki, nie znalazłam łąki pełnej kwitnących mleczy, ale pobrykałyśmy po bezdrożach, rozruszałyśmy zawieszenie i tylko został większy apetyt na jeszcze.

Więcej błota w kolejnym odcinku, a na koniec jeszcze tradycyjnie superoska mapka dla mojej pamięci.

Zrzut ekranu 2015-04-27 o 22.57.28

2 thoughts on “wycieczka: W poszukiwaniu mleczy

  1. Bardzo lubię Twój sposób przedstawiania swoich przygód :) Ekstra słowa i pozostaje pogratulować super „stajni” i super pasji :) Uczucie odkrywania niby znanych już terenów i odszukanie czegoś nowego jest bezcenne :) pozdrawiam

    1. A dziękuję :) Pasją bym tego nie nazwała, ale to prawda, że każda przejażdżka tymi bzykami daje kupę radochy, nawet po raz 500tny tą samą drogą, że już nie wspomnę o odkrywaniu nieznanych szlaków ;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *