Właściwie, to był to dzień otwarty legnickiej samochodówki, ale jedną z najbardziej zauważalnych atrakcji były samochody skrzyknięte przez Legnickie Klasyki Nocą – czyli fury z całego regionu, z Wrocławiem włącznie.

Pamiętając frekwencję na zakończeniu sezonu, oczekiwałam kolejnej imprezy z niecierpliwością i zdecydowanie było warto – w świetnym miejscu, z dużym zróżnicowaniem uczestników (i wśród samochodów, i motocykli), wyszła dobra impreza.

Przyjechały rozmaitości.
Przyjechały rozmaitości.

Z mojej strony, wystawowym pojazdem ponownie został Świnek, jako najstarszy z naszych jaktajmerów – ale mimo jego zaawansowanego wieku (nominalnie, modelowo ponad 3 dychy, personalnie – 26), jak zwykle nie obyło się bez kontrowersji. Mimo że przy fejsbukowej deklaracji obecności oraz później, na wjeździe, zyskał aprobatę organizatorów, to już przy wyjeździe ponoć padł zdziwiony komentarz (ja nie usłyszałam), że kto tam wpuścił fiestę…

No wpuścił, wpuścił, bo choć nie jest XR-dwójką, ani tym bardziej żadnym mustangiem, ani nawet perłą peerelu jak stado obecnych malaczy (zwłaszcza jeden zrostowany – on to już chyba dawno o prlu zapomniał, przeżywając drugą młodość ;) ), to jednak ma swoje lata, jest w ładnym stanie (nie licząc zaliczonego po drodze błocka, którym uwalałam prawy bok) i chyba nie wstyd jej postawić koło wspomnianych fiatów w każdym rozmiarze, skód 105-tek, jeszcze bardziej pospolitych beczek czy też klęski urodzaju, tj. garbusów. Każden jeden z nich to historia, do czorta (i inne mocne słowa)*. Niezależnie, czy popularny, czy unikat; w oryginale czy na glebie; w wieloletnim zapuszczeniu czy może skustomowany… Oczywiście, co kto lubi, to jego zbójeckie prawo – ja np. przedkładam W123 nad 125p, a jestem z normalnej, polskiej rodziny i jeździło się i tamtymi dwoma, i maluchem, i trabantem – ale przepraszam bardzo, sentyment mam największy do mercedesa, nie wiedzieć czemu… Tak czy siak, LKN dali jeden wymóg – do 1990 roku. I fiesta się łapie, kthxbye. Może dla niektórych „koneserów” jest zbyt nowoczesna na swój wiek i nie wypada odpowiednio klasycznie przy kancie-równolatku, ani też – o zgrozo – nie jest nawet skultstajlowana… Ale opinie nieświadomej dzieciarni to epizod, ogólnie zaś – jak zwykle (co lubię w Legnicy) – było sporo aut z końcówki dopuszczalnych lat, a więc i rekord, i dwa passaty-szczurki, i T-trójki, porszak 924, znane i lubiane volvo 480 i te inne, kanciate (nie pytajcie, nie potrafię spamiętać tych ich numerków, tak samo jak w bmw), na cudzych zdjęciach widzę, że później dojechał nawet różowy gofer cabrio i mazda 323…  No, do wyboru.

F1110021_Fotor

F1110020_Fotor

Gang Mietków.
Gang Mietków.

No ten był fantastyczny..
No ten był fantastyczny..

A jak!
A jak!

Było… kolorowo.
Było… kolorowo.

No załapał się… bo ładny kolor i śmiechowa antenka ;)
No załapał się… bo ładny kolor i śmiechowa antenka ;)

Trochę już starszawa, jak na youngtimera, ale zawsze przyjemnie oko zawiesić.
Trochę już starszawa, jak na youngtimera, ale zawsze przyjemnie oko zawiesić.

Z kolei, takie naprawdę-klasyki też miały silną reprezentację – przyjechał głogowski wolseley, była staaara renówka, fajny peugeot, a nawet RR i cobra.

F1110007_Fotor

F1110008_Fotor

F1110026_Fotor

F1110027_Fotor

F1110028_Fotor

F1110030_Fotor

F1110029_Fotor

Na granicy świadomości zarejestrowałam obecność któregoś z coupé-utility produkcji madeinusa oraz uberdługiego towncara. Nie mam ich na fotkach, podobnie jak chyba 3/4 aut, które można było zobaczyć. Selekcja na analogu musiała być ostra – pomijałam zazwyczaj te, które kiedyś już się załapały i te nie z mojej bajki, głównie demoludy. A poza tym ilość eksponatów trochę mnie przytłoczyła i miotałam się pomiędzy chęcią zmieszczenia wszystkich naraz, przyglądaniem się detalom i łapaniem tych odjeżdżających.

F1110019_Fotor
Ten mi zwiał..

F1110018_Fotor
Tu widać ledwie jakąś 1/3 wszystkiego.

No i fury furami, ale musiało jeszcze zostać miejsce na motorki. Zjechało się wszystkiego po trochu, niemniej pojawiło się też parę ciekawszych okazów.

F1100001_Fotor
Kącik jaktajmerów.

F1110006_Fotor
Kącik szybkich jaktajmerów.

F1110022_Fotor
Młody już wybrał ;)

F1110005_Fotor
No przykro mi (wcale nie), mzta i wska schodzą na dalszy plan.

F1110023_Fotor
Przekrój przez epoki.

F1100002_Fotor

F1110024_Fotor

F1110025_Fotor

Ale jako że była to impreza łączona, to pojazdy stały, ale poza ich staniem, obok też się działo. Z atrakcji stacjonarnych był grill i ciasta, a z zabaw grupowych – np. zawody strongmenów czy też konkurs manewrów egzaminacyjnych na kat. A. Przy tym ostatnim chciałabym się na chwilę zatrzymać, ponieważ z kronikarskiego obowiązku muszę wspomnieć o… swoim w nim udziale.

Niestety, pechowy splot okoliczności – w postaci chwilowego zastoju, bo już wszystko obejrzane, uśpienia czujności w trakcie spożywania sernika oraz początkowego braku chętnych i ponawianych przez głośniki zaproszeń do udziału – sprawił, że padło mi na mózg i postanowiłam spróbować swoich sił. Nie przewidywałam aż takiej klęski, jaka nastąpiła :P

Rzecz miała polegać na pokonaniu wolnego slalomu na gladiusie. Zgłosiło się ostatecznie kilka osób, ale mnie wypchnęli na pierwszy ogień (kurtuazyjnie, ale jednak :P). Na początek każdemu przysługiwała krótka rozgrzewka na zapoznanie sprzętu w postaci 2-3 ósemek. Już na tym etapie mojego eksperymentu okazało się, że nie, nie pozbyłam się nagle cudownym sposobem lęku przed jazdą na nie swoim motocyklu (a miałam nadzieję, że przynajmniej na „szkolnym” moto mi przejdzie) i ósemki wyszły koślawo, z podpieraniem się i wzrokiem zafiksowanym na betonowej latarni i barierkach, zamiast na przeciwległym końcu ósemki. Już ta próba świadczyła dobitnie, że to nie mogło zakończyć się sukcesem, ale zadowolona przynajmniej z faktu, że nie położyłam maszyny, stwierdziłam, że nie ma co pietrać przed widownią (a panika była już blisko czerwonego pola – poniewczasie :P), trzeba jechać dalej. Żeby było weselej, wszystkie poczynania były na bieżąco omawiane przez mikrofon, co nie pomagało zapomnieć, że jest się w centrum uwagi, podobnie jak to, że całość miała przebiegać szybko i sprawnie, o czym również głos z mikrofonu przypominał z naciskiem. Wszystko ewidentnie zmierzało ku katastrofie, ale ostatkiem sił trzymałam się motywującej myśli, że trza być twardym słowianem, a nie miętką nindżą. Zasadniczy problem był w zgubnych nawykach. Tak cezeta, jak i honda po puszczeniu sprzęgła prędzej zgasną niż same ruszą, więc przywykłam do używania gazu. A gladius miał w porównaniu z nimi kosmicznie wysokie obroty jałowe i gaz trzeba było zostawić w ogóle w spokoju. No ale niestety, nie było to takie proste, stres zniweczył wszystko i jeden przejazd zakończyłam potrąciwszy dwa czy trzy pachołki, a drugi (bonusowy, z racji bycia kobietą – to miłe, ale stawiało mnie w pozycji upośledzonego uczestnika konkursu…) – jeszcze szybciej, nie kończąc nawet przejazdu.

Na tym etapie jeszcze nic nie zwiastowało katastrofy ;)
Na tym etapie jeszcze nic nie zwiastowało katastrofy ;)

Zapewniwszy gawiedzi rozrywkę, zeszłam z placu pokonana, oddałam ochronne oprzyrządowanie i oddaliłam się z resztą serniczka, celem wymiany filmu w aparacie, gdyż pan ratownik (któremu dałam minoltę na przechowanie z przyzwoleniem na fotki, bo spytał, czy pstrykać), z zawstydzeniem nie mniejszym niż moje po tym występie, wyznał, że myślał, że to cyfrówka i wykończył mi kliszę ;) Wiele klatek i tak tam nie zostało, więc uspokoiłam go, że no big deal, pogadaliśmy chwilę i poszłam. Oczywiście okazało się, że mimo niepowodzenia, przysługiwał udział w drugiej rundzie, uniesiona więc nadal zgubnym honorem, stawiłam się na starcie ponownie (zwłaszcza, że ponoć pan prowadzący wołał przez mikrofon). Slalom był tym razem zacieśniony – fantastycznie. Stres jeszcze większy, wiadomo. Pan przez mikrofon dopingował równie szczerze, co wcześniej, acz jeszcze intensywniej… To nie mogło się udać. Do linii startu jeszcze dojechałam, ale tuż za nią zaćmiło mnie do szczętu, system się wysypał, blue screen of death, nawet nie wiem, jak to się dokładnie stało, w każdym razie – zgodnie z rozważaniem prowadzącego konkurs, czy też nastąpi, czy nie nastąpi – owszem, nastąpił „spektakularny upadek”. Prawie że parkingowy, bo chyba po prostu zahamowałam przy omijaniu pachołka, ale przy całej tej oprawie widowniowo-głośnikowej widziałam się, jak w zwolnionym tempie lecę lotem parabolicznym, by wylądować ze stopą utkniętą pod motocyklem. Miał tam jakieś gmole, więc skończyło się rozległym, ale tylko siniakiem. Nie mogąc nawet samodzielnie podnieść ani się, ani moto, zgasiłam go przynajmniej i tak czekałam na ratunek jak cielę.

Ujmę na honorze łagodziło nieco to, że pozostałym uczestnikom poszło też różnie, jednym lepiej, innym gorzej, ale mało kto miał czysty przejazd, a i moja wywrotka nie była jedyną. I wcale nie było reguły związanej ze stopniem zaawansowania (a byli i dopiero-co-niedawno-kursanci, i bywalcy torów) – ba! w końcu sił spróbował sam prowadzący-instruktor i też nie miał szczęścia… Obawiam się trochę, co prawda, w jakim nas wszystkich to stawiało świetle przed oczami widowni, zwłaszcza tej niezwiązanej z motocyklizmem (nie dość, że dawcy, to jeszcze jak oni egzamin zdali? – ktoś mógłby pomyśleć), ale cośmy się pobawili, to nasze. No i zaliczyłam cenną lekcję, żeby przenigdy więcej nie występować publicznie w połączeniu z motocyklem. Teraz przynajmniej wiem to na pewno, wcześniej tylko podejrzewałam ;)

Na otarcie łez dostałam nagrodę pocieszenia – „Kobietę na motocyklu” Anny Jackowskiej. Sama bym pewnie po nią nie sięgnęła, z moim nastawieniem do światowego podróżnictwa, ale jako że to prezent, to dałam tej publikacji szansę i uczciwie przyznaję, że czyta się przyjemnie. Słowem krótkiej recenzji – jest napisana osobiście, ale nie nazbyt; jest więcej konkretów niż patosu (śmiem twierdzić, że nie ma go wcale); zawiera po równo informacje turystyczne oraz anegdoty z drogi. Jestem na etapie osiągnięcia przez autorkę celu (Syrii) i wciąż jestem ciekawa, co dalej, więc jest nieźle. Nawet mimo mojej zasadniczej niechęci do klimatów arabskich. Jest to ogólnie książka o jednej z pierwszych jej dalekich podróży i może stąd to poczucie świeżości w opisach. Może też dlatego porównam, jak to wygląda w kolejnych jej książkach… A nuż zmienię punkt widzenia.

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

Dodatkowym bonusem był odbywający się tego samego dnia na rynku pchli targ, na który zaciągnęłam prawem kierowcy towarzyszącą mi, lekko sceptyczną w odniesieniu do tej części wycieczki, ekipę w osobach sztuk dwóch. No i niby to ja byłam najbardziej zajarana starociami, ale ostatecznie wyszłam z niczym (mimo zapamiętałego przegrzebania pudełka z breloczkami – na sam koniec, w akcie desperacji, że może chociaż tam znajdę suwenir), zaś chłopaki znaleźli sobie odpowiednio – oryginał Haynesa do akurat właściwych roczników escorta w benzynie (a była to jedyna książka na owym stoisku) za 30 zł 15 zł [przyp. szczęśliwego nabywcy] oraz równie oryginalny któryś z kluczy do cezety, też za bezcen. Ale poza tak oczywistym asortymentem, jak książki, durnostojki, antyki, żelastwo czy znaczki, można było wypatrzyć najróżniejsze cuda-wianki.

F1110002_Fotor
Np. tukana będącego skrzynką na listy…

F1110003_Fotor
…liska… yyy, jakąkolwiek pełni funkcję…

F1110004_Fotor
…czy też Rambo pięknego jak malowanie, który – jak się okazuje – znalazł już nowego właściciela.

F1110001_Fotor
No i sam rynek z przyległościami robi niemałe wrażenie.

Coraz bardziej lubię Legnicę ;)

A ponieważ u mnie skromnie z obrazkami, to celem pełniejszego przeglądu zapraszam do innych galerii:
• z fb samochodówki,
Petrol Perv – czarno-białe
Mateusz Winnicki
W.K Collabo
• od właściciela garbusa „Hrabi”
e-legnickie.pl
• z fb Legnickich Klasyków
lca.pl
Maciej Kościcki
• wersja filmowa


*a to wcześniej, „do czorta i inne mocne słowa”, to cytat z „Piratów!”, konkretnie 16:18 – acz polecam cały.

4 thoughts on “Inauguracja (trudne słowo) sezonu klasyków w Legnicy

  1. Ach ten Gladius ;) Siedzi się jak na wielbłądzie wysoko, wystarczy że lekko się odkręci, a już człek z motocyklem kilka metrów dalej (stąd te egzaminacyjne przypadki z kursantami w ogrodzeniu na przykład ;)), ciężko tym manewrować.
    „Zaćmiło mnie do szczętu, system się wysypał, blue screen of death” Jakbym czytała swoje wrażenia z egzaminu, które właśnie zaraz po blue screenie zakończyły się glebą :D Na pewno na własnym poszłoby Ci znacznie lepiej. Dobrze, że nic Ci nie jest, poza urażoną dumą, choć to uraz nie byle jaki ;)
    W ogóle to fajny opis, ładne zdjęcia i musiała być niezła impreza, mimo wszystko ;)

    1. No to nie zazdroszczę takich atrakcji podczas egzaminu… Ja ogólnie mam zerową odporność na stres i podejrzewam, że na nowym, to bym przepadła z kretesem. Chociaż kto wie – w tej próbie stawka była mniejsza, a na egzaminie zależało mi na tyle, że nawet wspięłam się na wyżyny asertywności i wykłóciłam się, że w dobry sposób zrobiłam ósemki, więc motywacja potrafi zdziałać cuda..
      A sam gladius, mimo okoliczności, wywarł na mnie dobre wrażenie, siedziało się dość wygodnie – a na pewno wygodniej niż na np. cebrze – tylko ta narowistość… I świadomość, że to jest nowe, kosztowało milion złotych monet i oboże-zaraz-zepsuję ;) No, ale nie on winien, tylko ja dupa wołowa :P
      Dzięki za słowa pochwały :) Imprezę wspominam jako bardzo udaną, przynajmniej się działo ;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *