Sobota przed Dniem Kobiet była jak wystrzał z pistoletu startowego. Słońce, ciepło, no normalnie wiosna, panie sierżancie! Ale jak to w sobotę, zanim pozałatwiałam sprawunki na mieście, zanim ogarnęłam tygodniowe zaległości w domowych czynnościach porządkowo-konserwacyjnych (pranie, sprzątanie..), to już dzionek zleciał. Ale postanowiłam jedno. Skoro tak się sprawy mają, to trzeba będzie w niedzielę pojechać na to wrocławskie spotkanie motocyklistek z okazji DK. Bo zapowiada się ciekawie, ma być nadal ładna pogoda, no i parada oraz inne atrakcje.
Plan był epicki, a wyszło… Wyszło na to, że otworzywszy oczy trochę przed ósmą rano, ujrzałam nawet bez okularów zasłonę chmur, bez kompletnie żadnego skrawka nieba czy promyka słońca. Hmf. Nie tak było umawiane. Jednak nie porzuciłam nadziei jeszcze na tym etapie. No bo z jednej strony, owszem, z takich chmur mogło się rozpadać i to by wykluczało wyjazd (czy w ogóle wyjście z ciepłych pieleszy), bo co jak co, ale perspektywa zmoknięcia, dajmy na to, na początku drogi i spędzenie dnia w mokrych, zimnych ciuchach, a następnie powrót w równie komfortowych warunkach, to jest nie do końca to, co uważam za udany wyjazd. Niemniej jednak, gdyby tylko trafił się najmniejszy przebłysk w tej szarówie, to planowałam skorzystać z tej niewątpliwej zapowiedzi stabilnej pogody (ehe :P) i wyruszyć natychmiast. No… To dzięki bogu i partii rozpogodziło się koło południa dopiero. Zawsze coś, ale na wyruszenie do Wrocka już nieco za późno.
Z kwaśną miną stanęłam zatem w obliczu braku planu na niedzielę. Lecz duch we mnie nie upadł i ostatecznie stwierdziłam, że tak być, to nie będzie! Oszukana przez pogodę, nie ugięłam się i postanowiłam stawić czoła sezonowi, który miał się rozpocząć tego dnia. Miał – i nie ma, że nie :P A jak zaczynać, to z grubej rury – a najlepiej z dwóch. O, tych dokładnie:
A więc bez żadnego pitu-pitu po wioskach dookoła – nadejszła chwila na wycieczkę, co się zowie. Cały ubiegły rok odkładałam sobie, niczym wisienkę ze szczytu deseru, opcję pt. zamek Grodziec, był to więc jedyny słuszny wybór w tej sytuacji.
Na chybcika upewniłam się, czy zwiedzanie w takim terminie jest możliwe, do której, za ile, którędy jechać, gdzie skręcić na koniec… Pozbierałam manatki, dwa razy sprawdziłam, czy w aparacie jest materiał światłoczuły, który będę nazywać kliszą, chociaż formalnie nią nie jest (raz już się tak mądrze wybrałam bez…), puknęłam się w głowę, że do hondy nie muszę brać buteleczki z zapasowym olejem do mieszanki :P, wreszcie, na koniec – szybki pozimowy serwis rozruchowy: trochę luftu w kółka, sprawdzenie płynów, przetarcie kurzu na chromach… i honda gotowa* ;) To jest jednak wdzięczna maszyna, zawsze chętna do drogi.
*tak, wiem, że jeszcze o czymś zapomniałam, ale o tym później…
Pozostało jeszcze nakarmić żarłoka paliwkiem (z perspektywą własnego śniadania pożegnałam się od razu, bo nie było czasu do stracenia) – i ruszyłyśmy.
Od razu zaznaczam, że tak, jak drogę na Legnicę i Bolków mogę z czystym sumieniem polecać jako atrakcyjną pod każdym względem dla zmotoryzowanych, to trasa Polkowice-Chocianów-Chojnów i dalsza jest raczej dla posiadaczy transalpów i innych poduszkowców. Topograficznie bardzo fajna – trochę zakrętów, dużo przez las, ale jedyne odcinki z równą, niepołataną nawierzchnią, niewymagającą jazdy w przykucu są chyba tylko w Rokitkach i na wysokości zjazdów na autobanę. Na pozostałych ma się do wyboru perspektywę zakwasów w udach albo nadwyrężone szkliwo i poobijane kręgi.
Ja wybrałam bramkę nr 1 i turlając się niezbyt szybko, anglezowałam co i rusz na nierównościach. Pozbawiłam się tym samym towarzystwa w postaci innego świętującego wiosnę motórzysty, który dołączył za Polkowicami, ale jadąc za mną na szlifierce mógł co najwyżej zdążyć osiwieć, a nie nacieszyć się jazdą. Wprawdzie moje tempo wynikało też ze stopnia zapiaszczenia dróg i zakrętów, więc z niejaką obawą patrzyłam za oddalającym się jeźdźcem plastiku, na szczęście nie minęłam go nigdzie później niedysponowanego poza drogą. Poza tym incydentem, honda oczywiście non stop sprawiała na innych wrażenie szybszej niż wygląda (a wygląda szybciej niż jeździ, na tych swoich zdławionych 27 PS), więc na szosie lubińskiej wyprzedzałam tych ustępujących mi drogi nieszczęśników w żałośnie mało dynamicznym tempie. Honda z rzadka wyciśnie bez stękania więcej niż 120, no to heloł – szybciej jeżdżę autem… O czym tu w ogóle rozmawiać. Ale mając do wyboru nędzne wyprzedzanie (o tyle bezstresowe, że po dwupasmówce) albo jazdę w kolumnie na prawym pasie, poruszającej się niewiele wolniej, wolałam jednak trzymać się z daleka od pozostałych pojazdów.
Droga, choć – jak nadmieniłam – dupy nie urywała (a może właśnie?…), mijała szybko. Na tyle szybko, że dokładnie w Chojnowie przypomniałam sobie, że podczas skrupulatnych przygotowań do wyjazdu naszykowałam sobie smar do popsiukania łańcucha. Lecz wątek ten nie znalazł rozwinięcia. Ffffcuk. Natychmiast dopadła mnie schiza, że na pewno zaraz, niebawem albo wręcz za parę metrów pęknie mi łańcuch i sama będę sobie winna. Ja i moja skleroza. Szybko przeanalizowałam dostępne opcje, ale przy niedzieli, w Chojnowie, miałam do wyboru PSB Mrówka albo stację benzynową – żadne z tych miejsc nie jawiło mi się obiecująco jako wyposażone w niezbędny środek smarny (o tym, że można użyć po prostu oleju, dowiedziałam się po powrocie do domu…). Stwierdziłam więc, że honda mi tego nie zrobi i jeśli dojechała aż tutaj, to dojedzie i do celu, a potem wróci. Nie ma innej opcji. Moją wiarę podkopał nieco spotkany parę wiosek dalej czarny kot (oczywiście yyy… przemkły? przemknięty? przebiegły – mi przez drogę), no ale nie było już innego wyjścia, jak po prostu jechać.
Co też uczyniłam i po przekroczeniu psychologicznej granicy wytyczonej przez autostradę, ku memu zachwytowi na horyzoncie ukazały się Karkonosze, a nieco bliżej – sterczące na środku pól, niczym nasz mały, lokalny Spišský Hrad (który – przypominam – znajduje się na szczycie, usypanego niewątpliwie ze złośliwości, ogromnego kopca, na który lezie się i lezie ;) ), wzgórze zwieńczone mym celem.
Żeby nie było zbyt różowo, oczywiście pod sam koniec musiałam namotać i dojechać do Grodźca od dupy strony i dookoła – bo po co wyciągnąć mapę i sprawdzić, skoro ma się już cel w zasięgu wzroku i ambicje, żeby dojechać na azymut… Niestety lokalne drogi prowadzą niekonieczne na wprost do celu, ale ostatecznie jakoś tam, zacieśniając spiralę trasy, w końcu dotarłam. Tak jak się natomiast obawiałam, droga do samego zamku, czyli wąziutka, dość stroma nitka asfaltu pnąca się po zboczu, była w połowie zapiaszczona – tyle, co samochody rozjeździły, to było odgarnięte. Udało mi się jednak popisowo nie wypier… nie spaść w przepaść ;) na żadnym zakręcie i w glorii, chwale oraz z zadowolonym poburkiwaniem hondy zaparkowałam przed samą bramą zamku. Oczywiście, dokładnie w takim miejscu, że ani zrobić hondzie zdjęcia na tle (bo w tle tablica informacyjna), ani żeby popatrzeć sobie na nią z góry (bo albo drzewo, albo wieża zasłania…). Nie, żeby mnie to jakoś zdziwiło… Mam talent do takich rzeczy.
Zdziwienie, bardzo miłe, wywołała we mnie natomiast reakcja pana, u którego kupowałam bilet, gdy na moje nieśmiałe pytanie, czy mogę gdzieś u niego zostawić kask na czas zwiedzania, usłyszałam gromkie „oczywiście!”. Full service ;) Tak rozpoczęty spacer po zamku musiał być udany.
Za jedyne 9 zł łaziłam chyba z godzinę, jak nie lepiej, po wszystkich krętych schodach, przejściach, tarasach i krużgankach, gapiąc się a to na dziedziniec, a to na Śnieżkę, a to na hondę. A całość zasadniczo nie jest jakoś szczególnie duża, ale tak ładna, ba! urocza, że nie chce się stamtąd wychodzić. Fakt ten doceniono już niemal 200 lat temu, kiedy to zamek – moja ulubiona ciekawostka na jego temat – uznano za pierwszy w Europie przystosowany do celów turystycznych. A później nakręcono tu parę filmów i nawet bodajże duńskie reality show… Nie bez powodu, powiadam.
Żeby nie przedłużać, czas na obrazki:
i jakaś drobnica z telefonu:
Zdjęcia uzupełniające, z powodu awarii cyfrowej małpki, robiłam tym razem nowym nabytkiem telefonowym, chociaż patrząc na ich jakość, mogłoby się wydawać, że brudną glinianą doniczką. W pełni świadomie zdecydowałam się na ten – jak go pieszczotliwie nazywam – chiński szajs, przede wszystkim dla jego śmiesznej nazwy (telefunken – wiem, że to stara marka, ale na telefonie brzmi śmiesznie) i koloru (najszybszego).
Tak, kupuję rzeczy dlatego, że mają na sobie śmieszne napisy :P Tak samo było z kurtką na moto, która uwiodła mnie od pierwszego wejrzenia i choć zdawałam sobie sprawę, że założę ją ze 3 razy dla śmiechu i tyle, to był to dla mnie must-have (zwłaszcza, że kosztowała grosze), a teraz – za sprawą ironii losu – jeżdżę w niej cały czas, gdyż przynajmniej jest damska, ma zapinane rękawy i dłuższy tył, więc pasuje idealnie i jest nieprzewiewna, czego nie można powiedzieć o cywilnej, modnej niby-skórzanej kurteczce ani jakiejś markowej, choć używanej skórze z protektorami, którą kupiłam na szybko, jak robiłam kurs, a jest – z racji męskiego fasonu – za duża w ramionach i ogólnie źle dopasowana, i w czasie jazdy podjeżdża mi pod uszy niemalże.
A wracając do tego alternatywnego sprzętu rejestrującego obrazy, nie mówię, że oczekiwałam jakości zdjęć jak z zeissowskiego obiektywu nokii lumia, ale bez przesady – lepsze robił ten mój stary, zawieszający się szajsung. No ale co poradzić. Waham się, czy naprawiać małpkę, czy zacząć odkładać na cyfrowe body. Bo i owszem, czasem przez umysł przebiega mi myśl i nawet w paru przypadkach dotyczyła ona opłacalności użytkowania analoga (którego i tak stosuję w trybie „leń”), bo z iluś tam wywołanych filmów, za 17 zł od sztuki, po jakimś czasie zsumowałby się w końcu kapitał na kupienie cyfrowego pudła do tych samych obiektywów, które już mam i rozwiązanie to niosłoby ze sobą nieprzeliczone zalety, nie przeczę… Ale to tak, jakbym miała przez cały sezon odmawiać sobie małych wycieczek z bakiem zalanym za 30 zł, po to, by móc na koniec za odłożoną forsę pojechać gdzieś w cholerę albo jeszcze dalej. Co również miałoby sporo plusów dodatnich. Ale niestety – albo rybka, albo akwarium. I w obu wypadkach wybieram chyba jednak stado rybek.
Porobiłam też tym chińsko-niemieckim cudem techniki jakieś zdjęcia z wnętrz zamku, ale – z racji oświetlenia jedynie zaokiennego – nadawałyby się one do publikacji tylko jako ostateczny argument, by porzucić jakiekolwiek nadzieje na pożytek z tego aparatu. Ale np. tutaj można obejrzeć prawie wszystkie sale – wystrój jest dość skąpy, ale jest i to się liczy. Co mnie dodatkowo zdziwiło – nikt nie prowadzi, nie pilnuje zwiedzających w środku, do obejścia są dwa piętra, kilka sal i można je oglądać jak się chce, wolna amerykanka. Nie lubię, kiedy jedyną możliwością, żeby gdzieś wejść, jest grupa z przewodnikiem. Jako opcja proszę bardzo, ale albo tak, albo wcale? Z tego powodu odpuściłam niegdyś zamek we Frýdlancie, ale teraz mam bliżej, to może zrobię jeszcze podejście drugie.
Spacer po Grodźcu ukontentował mnie na tyle, że z głupim wyrazem twarzy chodziłam sobie po nim aż do zachodu słońca i poszłam precz tylko dlatego, że zamykali. Efekt tego był taki, że w drodze powrotnej było mi, że się tak wyrażę, dość rześko. W połowie drogi wpadłam na to, żeby w opatuleniu szyi uwzględnić kaptur od bluzy, nie bez znaczenia był też dwucylindrowy grzejnik, który ratował mi dłonie na postoju. Ale było warto ;)
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Dziwna to była wycieczka, bez tysiąca postojów, z wieloma ciekawymi rzeczami widzianymi jedynie w przelocie (jak choćby w samym tylko Grodźcu – pałac albo wrastający autobus Robur), ale coś za coś. Gdybym pojechała tam w swoim dotychczasowym stylu, to zajęłoby mi to tydzień… Niemniej, co jakiś czas pewnie będę się tak wypuszczać dalej od własnego podwórka, bo ileż można patrolować te same kąty?
Oj tak, kurtka bardzo śmiechowa i oryginalna :)
Pozazdrościłam Ci Twoich krajoznawczych wycieczek na tyle, że zaczynam dziś robić googlowy rekonesans, co i gdzie w moich okolicach mogę pozwiedzać i może przy najbliższej okazji coś się z tego wykluje :)
I o to chodzi – będę czekać, co wynajdziesz :D Chociaż Twoje jeżdżenie po „okolicy”, z tego co widziałam, to się zaczyna przy takich dystansach, co moje kończy ;) Stąd też mogę Ci zaproponować np. zamek w Liwie albo rejony Spały (bunkier Konewka). Chociaż i w okolicach samego Kampinosu pewnie jest gdzie się pokręcić (od razu uprzedzam, że droga przez Palmiry do Truskawia jest w 1/3 brukowana, a w drugiej trzeciej gruntowa z dołami – reszta to asfalt ;) ). Gdybyś jednak wolała zabytki, to może to Ci pomoże: http://zamki.res.pl/woj-mazow.htm
Chyba mnie przeceniłaś :D Nooo, chociaż ten Liw jest kuszącą opcją. Dziękuję za inspirację i za linka :)
Kampinos objeździłam wzdłuż i wszerz i dookoła na rowerze, na moto kiedyś też spróbuję, bo lubię tamte rejony.
Na wschód od Wawy da się jeszcze poczuć tę „krajoznawczość” – bez dróg ekspresowych i gęstej zabudowy :)
Twoje foto-relacje stają się coraz ciekawsze!
Szykuję podobną u siebie. Dlatego ci zazdroszczę ;-)
Pozdrawiam,
Konrad.
Miło mi, dziękuję :) Nie zawsze jednak mam tak atrakcyjny obiekt pod ręką, więc nie gwarantuję tendencji wzrostowej w kwestii ciekawości relacji ;)
Z chęcią też obejrzę efekt u Ciebie – bo, patrząc po poprzednich relacjach, na pewno będzie ciekawie. Ja np. zazdroszczę tej wizyty w rezerwacie przy Stawach Przemkowskich. Jeździłam wokół nich często, ale zawsze jednak po asfalcie (no i bruku), więc fajnie było obejrzeć ten rejon „od środka”.
Bardzo przepiękne stopo-selfie, jestem dumna! ;)
Stwierdziłam, że przydałoby się jakies aktualne, bo ostatnie do tej pory było z ochotnicy ;)