Połowa zgniłego stycznia to doskonały moment na wyciągnięcie paru fotek z lipcowych wojaży. Wprawdzie „wojaże” to zdecydowanie zbyt szumne określenie, zaś zdjęcia były robione słoikiem po majonezie (a w każdym razie czymś o podobnych parametrach), ale przecież nie o to chodzi, lecz o tamto słońce, drogę, zapach lata i dużo wolnego czasu (jak to na chwilowym bezrobociu). O to, że można było sobie pozwolić na robienie postojów gdzie popadnie, w poczuciu „nie-mam-pojęcia-gdzie-jestem”; można było uskuteczniać powolny cruising przez wsie na końcu świata, wypatrując, czy ktoś gdzieś nie ukrywa w stodole albo na ogródku niepotrzebnego mu escorta mk1; czy wreszcie – dało się spędzić pół dnia na zbieraniu jagód ;)
Te jagodziska i zbieraczy to już wypatrzyłam dzień wcześniej, ale nie miałam żadnego pojemniczka (poza własnym wbudowanym zbiornikiem na paszę;) ), dlatego następnego dnia stawiłam się z samego rana (coś koło 9), uzbrojona w dwa słoiki i przeświadczenie, że przy takiej obfitości runa leśnego – szybko pójdzie. Ehe… Szybko, to się tylko przekonałam, że tak prędko z tego lasu nie wyjdę i nie przeczę, że miałam chwile zwątpienia, po co się tak męczyć, jak na targu są po 12 zeta za litr, ale zawziętość to moje drugie imię i zapełniłam te cholerne słoiki, bo wolę spędzić w kucki 4 godziny, niż płacić „przemysłowym” zbieraczom, który haratają krzaczki tymi grzebieniami i za nic mają, że przez to za rok nic nie urośnie :/ W gratisie zyskałam ponadto zakwasy takie, że przez 2 dni ledwo chodziłam, ale było warto ;) Szczęśliwie nie zyskałam żadnego kleszcza (fobia na ich tle jest jedyną rzeczą, jaka mnie powstrzymuje od szwendania się po łonie natury), więc już w ogóle pełen sukces.
Ale dość gadania, pora na obrazki:
Ogólnie mogę stwierdzić, że rozrywka całkiem spoko, o ile nie położy się kasku na trasie przelotowej pobliskiej kolonii mrówek… Ale tak, to polecam :P
Jakże miło wrócić do tych ciepłych dni :-)
Owszem, dlatego specjalnie zostawiłam trochę materiałów do publikacji zimą – na przeczekanie tej szpetnej pogody.