Plan był taki: przejechać się dalszym odcinkiem trasy, na którą kiedyś się zapędziłam niechcący, a wcale nie tędy droga miała wówczas prowadzić… Wielki ze mnie przewodnik lokalny, co ominął właściwy skręt, przewodnikując poznanemu na trasie podróżnemu :P
Tak czy siak, ówczesna destynacja znajdowała się gdzie indziej i odcinek drogi za Przyborowem na Wolsztyn pozostał nieodkryty. Poniżej mapka, żeby było wiadomo, o czym mówimy:
Począwszy od końca Przyborowa, szosa prowadzi wśród lasów i pól na przemian, trochę po pagórkach – stopień malowniczości ogólnie dość wysoki. W Lubięcinie odbiłam w prawo, bo na wprost była droga, którą już znałam, z wcześniejszego błądzenia wokół Konotopu, a poza tym od dłuższego czasu chciałam się przejechać tym odcinkiem Lubięcin-Tarnów Jezierny. Był to dobry wybór, bo nawierzchnia jest tam iście niebiańska i po długiej prostej, później już wije się przyjemnymi łukami. Dodatkowo na mapce widać opcjonalny „skrót”, czyli de facto nadłożenie drogi przez las :P Opcję tę realizowałam, chcąc przejechać się omawianą trasą ponownie któregoś dnia, niestety wyjechałam nieco za późno i zmrok złapał mnie już w Nowej Soli, więc resztę trasy pokonałam po ciemku. Oznacza to zero fotek, wiele pachnących „przygodą” kilometrów w ciemnym lesie;p i zmarznięte kończyny (bo po co założyć skórę, jak można jechać w kalesonkach i dżinsach). Szczęśliwie, honda zawsze dowozi do domu bez stękania i wymuszanych postojów, a drogę za Siedliskiem znam na pamięć, więc nawet jadąc czasem (bo zimno w oczy) z zamkniętą szybką kasku – czyli z ograniczoną widocznością, bo jest przyciemniana – wszystkie 1000 zakrętów na tamtym odcinku, w tym te bezsensowne zakręty 90stopni-w-środku-pól mogłam pokonać bezstresowo, skupiając się na wypatrywaniu lisków-koło-drogi i słuchaniu burczenia hondki wśród nocnej ciszy ;)
Ale to jest inna historia, a w tej chwili skupmy się wreszcie na meritum, czyli kolejnej zarośniętej stacyjce, odkrytej przypadkiem, kątem oka. Otóż, turlając się niespiesznie owymi cieszącymi oko pagórkami, dojechałam do zjazdu z ostatniego z nich, zaraz przed wioską, gdzie znaki nakazywały zwolnić – na prostej drodze. No więc myślę, oho, pewnie krzywy mostek albo tory kolejowe. Zwolniłam zatem, zaasfaltowany były przejazd okazał się nawet dość równy, za to niewielka prędkość pozwoliła mi przyuważyć idącą w bok… tak, tak, brukowaną, zarośniętą trawą dróżkę, ze skrytym na jej końcu budynkiem kolejowym. No to tradycyjnie – zawrotka kawałek dalej, gdzie lepiej widać, czy mnie nic nie rozjedzie i do zwiedzania przystąp. Mimo pokusy zsiąścia z moto od razu, przejechałam przez opuszczony teren do końca (czyli do wjazdu wprost na czyjeś pole) i z powrotem, celem rewizji, czy nikt się tam nie kręci – bo jednak łatwiej spierdolić w podskokach, jak się jest jeszcze na kołach, niż jak się zgasi maszynę i wtarabani ją na centralną podstawkę ;) Nie licząc traktorzysty pracującego na wspomnianym polu, żaden inny żywy duch się nie ujawnił, uznałam więc teren za względnie czysty, przy czym i tak głowa chodziła mi dookoła, a honda nieufnie pyrkała, stojąc na szybkoskładalnej bocznej nóżce ;) Niemniej jednak widok wart był przystanku w podróży…
W pobliskiej okolicy, konkretnie w krzaczorach, znaleźć można też drugi, mniejszy budynek oraz bunkier tudzież piwniczkę na ziemniaki, a możliwe, że dwa w jednym.
Internety informują też o ciekawostce, że do 2012 roku mieścił się tu… autoszrot. Co potwierdzają zdjęcia z niezawodnego źródła i zarazem studni wiedzy, jaką jest niniejsza strona.
Tory nie nadają się do użytku dość nieodwołalnie i od dłuższego czasu, linię zamknięto bodajże ponad 20 lat temu.
Wnętrze – poza tym, że puste – nie wyglądało tragicznie. Bałagan, trochę śmieci, trochę demolki, ale nie ruina, nawet szyby w oknach ocalały. Dobre wrażenie sprawiał też dach, wyglądający na dość nowy – z początku myślałam, że może ktoś to wykupił i powoli odnawia, ale informacja o jeszcze niedawnym użytkowaniu obraca moją teorię o 180 stopni. „Nowy” dach to już pozostałość, a nie krok ku przyszłości, niestety…
Nazrywałam trochę kwitnącej roślinności, ale nie mając gdzie jej umocować, ani nie mogąc jej sensownie wepchać do plecaka, wtyknęłam wiecheć pod zegary, licząc na to, że będę jechać powoli i mi bukietu nie wywieje… Ehe, no nie wywiało całkiem, ale też nie powiem, żeby nie były potem w jedną stronę bardziej ;)
Dalsza droga prezentowała się niezmiennie ładnie, a dzięki saszetce biodrowej znalazłam rozwiązanie dla mojego wiecznego dylematu – jechać czy stawać co 5 m, żeby robić fotkę. Torbę z aparatem przedzieżgnęłam na przód i lewą ręką mogłam poń sięgać, więc, wprawdzie na oślep, nie patrząc na niego, tylko na drogę, dało się cyknąć parę zdjęć ;) W razie „W” oczywiście aparat poszedłby precz – wolałabym kurczowo trzymać kierownicę, niż jego – ale cyfrową małpkę można jeszcze poświęcić, a motocykla szkoda. Na niektórych zdjęciach nawet z grubsza widać, to co zamierzałam ustrzelić – falująąącą drogę przez las ;)
W Lubięcinie krótki postój na uwiecznienie dwóch kościółków – jeden ładny, bo ładny, a drugi ładny, bo na górce. Ten na górce, cmentarny, był pierwszy, a ten ładny był pierwotnie ewangelicki i dzieli je niby tylko 100 lat różnicy, ale pierwsza parafia powstała na owym pagórku ponoć już w XIII w. Wiekowa wioska.
Z pozostałych atrakcji, jakie oferuje Lubięcin, należy wspomnieć oczywiście o wiatrakach, jest ich parę w różnym stopniu zachowania – są i takie ładne, jak również i takie, już tylko malownicze, oraz jest przede wszystkim Zajazd We Młynie, czyli lokalna restauracja w obudowanym nią koźlaku.
Są też atrakcje dla takich, jak ja, czyli jezioro oraz konik ;)
Droga od razu za skrzyżowaniem prezentuje się zachęcająco…
…a dalej jest tylko ładniej. Jak wspomniałam wcześniej – początkowo jest długa, bajecznie równa, prosta przez pola:
zaś potem, nie tracąc nic ze swojej jakości, zaczyna prowadzić przyjemnymi łukami – na pewno zaniesie mnie tam jeszcze nieraz i może uda się znów za dnia jednak ;) Dodatkowo, będzie tam też zadanie dla cezetki – minęłam parę dróżek w bok, do wiosek, w las lub nad jezioro, ale szutrowych, a tej misji może podołać tylko mała ofrołdówka :P
Naogladalam sie tych slonecznych zdjec i od razu zachcialo mi sie poeksplorowac moje okolice, ku czemu moze jutro bede miec okazje. Zazdroszcze Ci Twoich wycieczek, pochodze z dolnoslaskiego i mi teskno w tamte strony :)
Heh, no te moje zdjęcia też właśnie powstają, jak naoglądam się takich gdzieś indziej w internecie u kogoś ;) Łańcuszek szczęścia :P
Że tęskno, to się nie dziwię, ja tutaj też jestem z powrotem, po dłuższym epizodzie stolicznym – ale Mazowsze, poza tym, że płaskie, też ma sporo fajnych terenów do rekreacji na moto, więc nic, tylko korzystać z obecnej pogody! Czekam zatem na Twoją relację ;)
Pjiknie! Podoba się!