Jak się nie ma, co się lubi, to… niespodziewanie można znaleźć coś zbliżonego, tylko w o wiele mniejszej skali.
Niby obecnie mam do gór bliżej niż kiedykolwiek, ale nadal nie jest to taki dystans, żeby moja kieszeń uniosła coweekendowe wycieczki w tym kierunku. Czy jakiekolwiek, dla ścisłości. Dlatego z uporem godnym lepszej sprawy eksploruję najbliższą okolicę, z dokładnością co do każdej jednej wyasfaltowanej odnogi obranej trasy. Jestem lepsza niż google cars rejestrujące street view – nie rozumiem, czemu mnie nie wzięli z marszu, kiedy aplikowałam swego czasu na tę fuchę. W każdym razie, odczuwam niezdrową ekscytację na widok najbardziej zapomnianych, prowadzących najwyraźniej donikąd drogowskazów. Ale doświadczenie podpowiada niezmiennie, że takie niezachęcające tabliczki prowadzą do najlepszych zakątków.
Pierwszy raz trafiłam do Zagóry oczywiście przypadkiem, spontanicznie zbaczając z drogi pod koniec jednej z wycieczek, kiedy dzień chylił się ku końcowi, a ja – mniej lub bardziej dookoła – kierowałam się z grubsza już w stronę domu. Miałam wtedy w planie dokończyć kliszę, na której zostało parę luźnych klatek, żeby móc ją oddać do wywołania, ale kręcąc się tego dnia po wielu miejscach, żadne z nich nie przemówiło do mnie na tyle, żeby rozkulbaczać się z całym sprzętem na dłuższy postój. Za to już paręnaście metrów po zjechaniu w kierunku wskazanym przez koślawy drogowskaz, wiedziałam, że jestem we właściwym miejscu. Z jednej strony – rozciągające się po horyzont pofalowane pola dojrzewającego zboża, okolone polnymi kwiatkami, na tle coraz bardziej różowiejącego nieba. Natomiast wprost przede mną – piękna, wąska, wijąca się asfaltowa dróżka w las, prowadząca lekko pod górkę… prosto w inny świat.
Rozrzucone z rzadka i daleko od siebie gospodarstwa, zresztą chyba nie wszystkie zamieszkane, a pomiędzy nimi las i łąki, jakby żywcem przeniesione z Bieszczadów. Równiutki asfalt i odludność okolicy generalnie zachęcały do powariowania na wirażach, ale rozsądek odradzał takie manewry w obliczu piachu naniesionego przez wodę na zakrętach, wyobraźnia rysowała bardzo wymowne obrazy napotkania pojazdu jadącego z naprzeciwka ową wąską drogą z zerową widocznością z powodu chaszczy, zaś serce – przejęte niemal nabożnymi uczuciami do dzikości otoczenia – sugerowało wręcz, żeby i tak cichutki silnik hondy trzymać na jak najniższych obrotach, by nie zakłócać panującego wokół spokoju. Stadko saren napotkane w pobliżu jednego z obejść mówi samo za siebie, jak idylliczny obrazek przedstawia sobą okolica.
Tym większym ciosem było dla mnie spotkanie tam pewnego razu, podczas następnej wycieczki, dwóch łebków hałasujących jakimś dwusuwowym niby-że-ścigaczem małej pojemności i skuterem, tfu. Nie wiedziałam, czy bardziej mam ochotę zabić ich pogardą, czy po prostu zastrzelić.
Pokonana tempem spacerowym droga, po jakichś 2-2,5 km skończyła się ewidentnie i nieodwołalnie ścianą lasu. Tuż obok leśniczówki, więc bez zwłoki zawróciłam, żeby nie przeszkadzać mieszkającym tam ludziom, jako że moja obecność wybitnie drażniła rozszczekanego za płotem psa. W trakcie równie powolnej drogi powrotnej (z każdym metrem coraz wolniejszej, żeby jak najdłużej nacieszyć się tym wyrwanym z kontekstu krajobrazem) zatrzymałam się, celem udokumentowania pięknych okoliczności przyrody – zmierzchającego nieba i płożącego się nad łąką dymu z pobliskiego domu – i ku mojemu zdziwieniu wyminął mnie jednak jakiś samochód. A już się przyzwyczaiłam do wydumanej wizji, że okoliczni mieszkańcy nadal korzystają z koni i w ogóle raczej nie wyruszają poza swoją enklawę ;)
Chcąc nie chcąc, musiałam opuścić tymczasowo tę krainę magii. Tuż za lasem jednak, mając przed sobą już najzwyklejszą polską wioskę, przystanęłam jeszcze, by w ostatnich promieniach słońca złapać wspomniane wcześniej sielskie widoki.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Raz na jakiś czas wracam w to miejsce, nasycić się brakiem cywilizacji i namiastką dalekich gór. Z innych ludzi, zdarzyło mi się napotkać tam wspomnianych typków, a poza tym robotników leśnych wywożących drewno i człowieka koszącego łąkę, ale nigdy nie dojrzałam kręcących się po obejściach mieszkańców. Podejrzewam, że raczej mało kto mieszka tam z dziada pradziada, zaś większość gospodarstw to obecnie domki letnie, na co wskazywałaby również obecność jednego świeżo wybudowanego domu, zazwyczaj równie pustego jak pozostałe. Natomiast w jednym miejscu, gdzie droga się rozszerza, tworząc zatoczkę-mijankę, najwyraźniej lubią się zatrzymywać mniej lub bardziej przyjezdni (i niestety chyba w rodzaju tych młodzieńców nie mających poszanowania dla ciszy i przyrody), bo kiedy bym tam nie była, zawsze leżał a to rzucony w krzaki śmieć, a to potłuczona butelka. Raz wzięłam jakieś puszki i papiery, żeby wyrzucić je do kontenera przy zjeździe z drogowskazem, przyjechałam następnym razem – to leżały kolejne :/ Po co tacy ludzie chodzą po tej ziemi? Zaorać, chociaż tyle byłoby z nich pożytku.
Dla ukojenia nerwów, parę widoczków z kolejnej, niedawnej wycieczki… i przyznajcie sami – nie jak Bieszczady? ;)