Okazja, dzięki której weszłam w posiadanie hondy, wypadła ponownie – jak przed 28-oma laty – w niedzielę, udałam się zatem tegoż dnia na okolicznościowy wyjazd. Wyjątkowo, tym razem miałam niedawno opracowany świeżutki Plan ;) Zakładał on, co następuje: zmierzyć się ponownie, tym razem bardziej świadomie, z trasą przez Przemęcki Park Krajobrazowy, czyli Wschowa-Wolsztyn, przeteleportować się dowolnymi skrótami do Milska, do przeprawy przez Odrę (ubzdurało mi się, że jest tam most), a następnie drogami ostatniej kategorii dotrzeć do Nowej Soli i znaną DW 292 – do domu. Wyszło jak zwykle… ;)
Jak zwykle, czyli przygodowo – tak jak lubimy ;)
Szybki desant do Wschowy, alternatywną do głównej, drogą przez wioski…
…mała rundka po tamtejszej starówce (kiedyś może uda mi się zatrzymać i obejrzeć ją na spokojnie) i wylot na Kaszczor. Za Wschową – niby fajnie – ładne, inne od przydomowych widoki, ale droga tak nierówna, połatana, że trzymałam się baku ze wszystkich sił, żeby nie zlecieć. Nie na to liczyłam po tak obiecująco prezentującej się na mapie trasie (a na guglu /street view/ nie patrzyłam jak to wygląda, żeby nie psuć sobie frajdy z odkrywania szlaków). Dojechałam kawałek za Kaszczor, ale stwierdziłam, że to bez sensu i wróciłam do rozjazdu, żeby zmienić drogę. Nowy kierunek: Kolsko i Konotop. Kolsko kojarzyłam, bo na allegro wisi od zawsze aukcja tamtejszego szrota z częściami do fiesty mk2 ;) Przez Konotop zaś przejeżdżałam już kiedyś, ale zapomniałam o tym;p Jednakże co z tego wynikło, opowiem za chwilę.
Droga do Kolska przebiegła bez większych atrakcji, za to w zdecydowanie większym komforcie, jeśli chodzi o nawierzchnię. Zboczyłam z trasy, żeby zerknąć, jak prezentuje się owo miasteczko i melduję, że zupełnie przyjemnie. Jak zwykle post factum, doczytuję teraz, że mają tam zabytkowy pałac wraz z parkiem, kościół, jakieś dwa rezerwaty w okolicy… Zwłaszcza te ostatnie chętnie zbadałabym bliżej, może będzie okazja, jak fiesta wróci od lakiernika i wybierzemy się po różne drobiazgi z odzysku z tych dwóch bidulków, co tam stoją do rozbiórki.
Kolejny przystanek: Konotop. Zdawałoby się, że jedyne co mogłoby skłonić do postoju w tej miejscowości, to konieczność zakupu czegoś do picia w sklepie przy „ryneczku”, ale ja sobie wyniuchałam atrakcję jeszcze wcześniej. Zaraz na początku mignęła mi uliczka w bok, przedstawiająca sobą wyjątkowo kuszący obraz – pozarastana przy krawędziach kostka, intrygująca zabudowa w oddali, ogólnie: okolica kolejowa. A wiadomo, jak to w naszym kraju prezentują się prowincjonalne stacyjki. PKP Konotop okazała się być już obiektem, który przeszedł do historii. Zamurowany budynek główny, na torach trawa po pas. Budynki mieszkalne nadal zamieszkane i tylko dzięki tym oznakom życia okolica nie wyglądała jak Prypeć.
Z ciekawszej infrastruktury natknąć się można na sanitariaty (uwielbiam to słowo:P) utrzymane w stylu całego kompleksu budynków oraz kawałek dalej – wieżę ciśnień.
Po pobieżnej eksploracji wszystkich możliwych kątów, udałam się w dalszą drogę. Nie ujechałam daleko, bo już w samym „centrum” miejscowości złapał mnie nagły deszcz. Z rodzaju tych, co to w dwie minuty stają się totalną pompą i oberwaniem chmury. Jakoś tak przeoczyłam nadciągającą chmurę ;) W ciągu owych dwóch minut zdążyłam wyjechać poza zabudowania i opatrzność nade mną czuwała, bo mimo że – jak się potem okazało – przegapiłam skręt i pojechałam w nieplanowanym kierunku, to natychmiast, jak się porządnie rozpadało, ujrzałam przy drodze opuszczoną stację benzynową. Wjazdy obwarowane szlabanami, ale w jednym miejscu przejezdne. Zbawienie! Nie dość, że kawałek suchego lądu jak na zawołanie, to jeszcze fajna miejscówka, gdzie można spokojnie przystanąć, bez obaw o zawarcie nieplanowanych znajomości z autochtonami. Nic osobistego, zwykła ostrożność ;)
Deszcz, choć nagły, nie zamierzał się równie szybko wypadać i udać w innym kierunku, więc zdążyłam spokojnie przeschnąć, zjeść parę zbunkrowanych w plecaku cukierków, obfotografować hondę z każdej perspektywy, a także pobawić się samowyzwalaczem w telefonie ;)
Deszcz nieco zelżał, choć nie przeszedł całkowicie, więc uznałam, że można jechać bez obaw o podtopienie hondy. Po dotarciu do pierwszej miejscowości za ex-stacją, coś mi zaświtało, że chyba kierunek mi się nie zgadza. Rzut oka na mapę i oczywiście – wrong turn jeszcze w Konotopie. Minęłam ogromny, nie do przeoczenia rozjazd, a to z tego błahego powodu, że go kojarzyłam (babska logika:P). Zapamiętałam go jako jeden z niewielu elementów krajobrazu z drogi powrotnej ze zlotu Jawerów i tym razem najwidoczniej moja podświadomość uległa imperatywowi gnania ku nieznanemu, pomijając opcję skrętu na znaną, raz pokonaną, trasę. Pozostawię to bez komentarza :P No ale poza tym, była to też prosta pomyłka, typowa dla zapatrzenia w trasę wyrysowaną przez google maps, kiedy to zaznaczona na niebiesko nitka wydaje się prowadzić cały czas prosto (geometrycznie), a w naturze okazuje się, że po drodze jest ileś skrzyżowań i nie za każdym razem należy jechać tak, jak główna droga prowadzi. Całe życie się człowiek uczy, a dalej głupi ;)
Zawróciłam na właściwy szlak i dotarłam do Milska, bez przeszkód, aczkolwiek pod lekką presją, jako że siedział mi na tyłku pośpieszny mały dostawczak, w rodzaju caddy, któremu byłam zawalidrogą na krętej drodze, jadąc max. gdzieś 70-80. No niestety, na mokrym 4 koła mają przewagę, ale ja nie zamierzam testować granic przyczepności mojego zabytkowego skądinąd pojazdu i jechać na złamanie karku, bo ktoś chce szybciej. Takie życie – ale i tak, jak porównam częstotliwość, z jaką się nacinam na jakichś zamulaczy, to z tymi paroma przypadkami, gdy kogoś spowalniałam, to i tak nie można na mnie narzekać ;)
A będąc już przy tym temacie, to zawsze mnie bawi, jak reagują niektórzy kierowcy, ci z tych bardziej sprzyjających motocyklistom. Jak już może wspominałam, optymalna prędkość dla hondy mieści się w przepisach i najwygodniej się nią jedzie 90-100, no już w porywie szaleństwa maksymalnie 130. I jadę sobie taką, powiedzmy, krajówką, za sznurem aut, spokojnie i w zupełnie zadowalającym mnie tempie, a co poniektóre samochody, zauważywszy mnie w lusterku, ustępuuują, zjeżdżaaająą całkiem na pobocze – a ja już czasami nie za bardzo mam z czym ich wyprzedzać – jednak moja honda szybciej wygląda, niż jedzie :P Ale jak tu nie skorzystać z uprzejmości, no nie godzi się, więc zazwyczaj spinam motórek (i siebie) i mniej lub bardziej mozolnie wyprzedzam ;) To tyle słowem dygresji.
A zatem dojechałam do Milska, spodziewając się wymyślonego mostu, a tam prom. Ucieszyło mnie to niepomiernie, gdyż jestem wielką fanką tego typu przeżytków komunikacyjnych. Oczekujących przede mną aut było niewiele, prom właśnie odbijał od drugiego brzegu, przeprawa więc poszła sprawnie i tym sposobem honda nieoczekiwanie przeszła chrzest bojowy na wodzie ;) No nie powiem, ale np. mój wierny golf musiał jechać w tym celu aż nad morze.
Na poniższym zdjęciu, mój kalkulator postanowił dodać super efekty specjalne, że niby tak bardzo bujało na tej łajbie ;)
Za rzeką pogoda wcale nie była lepsza (a niby duża woda zatrzymuje chmury), co więcej – momentami już ewidentnie mżyło, więc nie zwlekając, podążyłam w kierunku domu, przystając jedynie na bardziej malowniczym odcinku w celu poprawienia szalika i uwiecznienia okolicy przy okazji.
W Nowej Soli tradycyjnie pobłądziłam z racji wiecznych tamtejszych remontów i objazdów, a gdy już udało mi się przebić na wylotówkę i czekała mnie ostatnia przysłowiowa prosta, przed Bytomiem okazało się, że przejazd kolejowy jest rozkopany (optymistycznie zlekceważyłam wcześniejsze informacje o tym fakcie, zakładając, że może już zrobili co trzeba, tylko jeszcze znaki zostały – no bardzo usilnie chciałam uniknąć konieczności jechania estrójką i jej krajowym przedłużeniem). Koniec drogi w postaci biało-czerwonych barierek był jednak ewidentny, nie pozostało mi zatem nic, jak tylko udzielić wskazówek objazdowych pewnej stropionej pani, która także dotarła do tego punktu i udać się we wskazanym jej kierunku. Ale to też dopiero po krótkich dywagacjach wespół z ekipą z bodajże mazdy (albo jakiegoś innego czegoś z tych małych, usportowionych japończyków – mniejsza o to) – dywagacjach o tym, że ja na pewno przejadę na 2 kołach, ale gdyby było za głęboko, to żebym im dała znać. Ehe, no więc było za głęboko, tak z półtora metra :P Zawróciliśmy zgodnie i przepuszczona przodem (jako ten na-pewno-szybszy, bo czerwony, pojazd :P) oraz konsekwentnie niewyprzedzana przez tę powiedzmy-mazdę, pokonałam resztę trasy w niekomfortowym, zbyt wysokim dla hondy, ale dostosowanym do samochodów, tempie. Chwaliłam się w myślach za przezorne odzianie się w skórę, dzięki czemu prędkość ani pogoda nie były utrapieniem.
Bilans podróży był mimo wszystko korzystny – poznałam parę przyjemnych dróg, zwiedziłam nowe okolice i nawinęłam kolejne 180 km do kolekcji :)
Fajna przygoda, klimaty sanitarno-wieżowe rewelacja! Zapraszam na Nikiszowiec jak chcesz odwiedzić więcej takich miejsc. PS. Przydał by Ci się nieco szybszy ten motor ;)
Ooj, Nikiszowiec zawsze podziwiam na zdjęciach, ale jeszcze nie miałam okazji pozwiedzać w ogóle tamtych rejonów, zawsze tylko przejazdem – ale muszę przyznać, że Wasz odcinek autostrady też robi wrażenie (nawet, a może zwłaszcza, mimo przyzwyczajenia do warszawskich arterii) ;)
Do szybszego przemieszczania się mam na szczęście inne pojazdy :D A nawet na hondzie czasem jest zbyt szybko, żeby się porozglądać, np. jak ostatnio, gdy uciekałam przed burzą ;) Ale zazwyczaj jednak jadę wolniej niż szybciej nawet nie z powodu ograniczeń sprzętowych, co właśnie z racji tej turystyki – gapię się na boki (a przy ponad 80 już widoki za szybko uciekają), zatrzymuję co chwilę, bo fotki.. Więc moto jednak w sam raz :)
To prawda – jednoślad ma swoje zalety. Nie mam jeszcze prawka na kat. A, ale planuję zrobić w najbliższym czasie, więc jak zacznę jeździć będziemy mogły pogadać sobie na temat konieczności ściągania kasku przy każdym postoju :) Co do Nikiszowca – kiedyś w końcu uda Ci się do zwiedzić :) Pozdrawiam!
Objazdy i inne remonty to super okazja do poznawania nowych miejsc… Sama czasem tak robię, kiedy brat pożyczy maszynę ;)
Ogólnie, błądzenie jest fajne ;)