Co mi daje to plątanie się po zadupiach? – mógłby ktoś zapytać. Rzeczywiście, obiektywnie rzecz biorąc – pola, łąki, wioski, czasem kawałek lasu, trochę pagórków – no ileż można w kółko to samo oglądać? Ale kiedy widoki się opatrzą, nadal pozostaje sam fakt jazdy – a jak okolica znana, to i bardziej się można skupić na jechaniu, a nie jednym okiem patrzeć na zakręt, a drugim usiłować dojrzeć przez krzaki ruiny jakiegoś czegoś ;) Zaś największym plusem i minusem zarazem takiej rekreacyjnej jazdy po wsi polskiej, wsi wesołej jest stan i specyfika lokalnych dróg. Pomijam w tym momencie fakt, że czasami można trafić na asfalt jak z bajki (drogi transportu rolniczego czy jakoś tak). Bardziej chodzi mi o drogi tego gorszego sortu. Generalnie ich stan nie jest źródłem przyjemności z jazdy, ale ma jedną zaletę, której nie znajdzie się na zamkniętych i bezpiecznych torach – jazda po takich nawierzchniach uczy dyscypliny i rozwija wyobraźnię drogową. Gdzie indziej znajdzie się tyle piachu na zakrętach? Błota na wyjazdach z pola? Nierówności znienacka, kolein, zapadnięć jezdni czy rozrastających się pod asfaltem korzeni? Że już nie wspomnę o czynnikach dodatkowych, jak dzika i domowa zwierzyna przebiegająca przez drogę, niesforne dzieci na rowerach czy niefrasobliwi autochtoni jeżdżący na pamięć i skręcający gdzie im się podoba bez uprzedzenia (oni przecież wiedzą, że tu mają skręcić i sąsiad też wie – w czym problem?). I mimo upierdliwości tego wszystkiego, nadal uważam to za zaletę – wymusza to ciągłą CZUJNOŚĆ. Chwila rozkojarzenia albo zagapienie się w niewłaściwym kierunku i od razu w głowie świeci mi czerwona lampka, sprawiająca, że czuję się nieswojo, nie wiedząc co jest na drodze przede mną.
Taak, ale nie oszukujmy się, poza tym po prostu lubię te sielskie, okoliczne widoki i odczuwam przemożną potrzebę plątania się po zadupiach :P
I gnana tą właśnie potrzebą serca, zrealizowałam kolejny z grubsza tylko zarysowany plan – eksploracji wszystkich możliwych (cywilizowanych) dojazdów nad Odrę w gminie Pęcław. Co kawałek jest tam bowiem odnoga od głównej drogi, prowadząca do wiosek, gdzie dalej się pojechać nie da. W ślad zatem za lokalnymi wędkarzami udałam się nad rzekę.
Poszukiwania w pierwszych dwóch miejscowościach nie dały oszałamiających rezultatów. Zabornię oddziela od wody las, zaś w Borkowie miałam wrażenie, że przejeżdżam przez kawałek czyjegoś podwórka, żeby dotrzeć na wał, więc pośpiesznie zawróciłam ;) Niestety nie miałam wówczas świadomości, że gdzieś obok tamtejszych gospodarstw jest miejsce zgoła turystyczne – Rybaczówka nad Odrą. A tam – spokojne starorzecze, kajaczki, smażona rybka i ogólna sielankowość.. Ale nic straconego, będzie pretekst do kolejnej przejażdżki ;]
Zwłaszcza, że zmierzając z Borkowa do kolejnej miejscowości, trafiłam na cudowną drogę, której jedyną wadą jest to, że jest zbyt krótka. Uroczy kawałek równiutkiego jak stół asfaltu, wijącego się przez las delikatnymi łukami… Natychmiast wylądowała w czołówce zestawienia najlepszych tras w okolicy ;)
Kolejny nadodrzański przystanek wynagrodził mizerność wcześniejszych poszukiwań. W Golkowicach trafiłam na elegancki, utwardzony dojazd, prowadzący przez bagniste łęgi – ogólnie sceneria dość baśniowa :)
Kontynuując podróż, przystanęłam w Droglowicach, zaciekawiona dynamiczną formą mostka na stawie (kolejnym starorzeczu?). Podobno mają tam też pałac (kto by się spodziewał), ale nie dojrzałam go nigdzie w pobliżu, pojechałam zatem ku kolejnemu punktowi trasy.
Był nim Mileszyn, gdzie wprawdzie do Odry nie dotarłam, ale za to spotkałam znaną mi z widzenia sierrkę (niemalże bliźniaczka mojej Myszy, tylko starsza, przedliftowa) i dojechałam do znajdującego się za wsią miejsca rekreacji (wiata i miejsce na ognisko nad stawem w lesie). Zaspokojona tymi atrakcjami, skierowałam się do Wietszyc – ostatniej pozycji na liście. Przez wioskę prowadziła ku rzece wybrukowana droga, przedstawiająca sobą w wiosennej scenerii widok doprawdy urzekający ;)
Sam zaś teren nadrzeczny prezentował się nie mniej urokliwie – nic tylko zasiąść z koszykiem na trawie i piknikować ;)
Po odhaczeniu wszystkich punktów, nieuchronnie nadeszła chwila, kiedy plan nie przewiduje już niczego i wycieczka powinna się zakończyć. Ale jak to tak? Tak już? Prędko, zanim cokolwiek zdołałoby mnie powstrzymać, pojechałam dalej, byle gdzie, przed siebie, goniąc inspirację i uzasadnienie dalszej jazdy ;) W pogoni tej pokonałam dłuugi kawał drogi o nawierzchni z niezbyt już równego bruku i gdy wydawało mi się, że lada chwila zgubię wszystkie zęby, szczęśliwie dotarłam do niewiele lepszego, ale już asfaltu. Zatrzymałam się dopiero 12 km dalej, gdy uznałam, że chyba mam już nowy plan i mogę zrobić postój. Odpowiednim do tego miejscem okazał się fundament nieistniejącej budki dróżnika w Retkowie.
Co zaś zakładał tak właściwie dalszy plan podróży? Jechać przed siebie i pozwiedzać tym razem gminę Grębocice, która dla odmiany od płaskich okolic Pęcławia, znajduje się w obrębie Wzgórz Dalkowskich.
Jadąc mniej więcej na wprost, kierowana sugestiami biało-brązowych kierunkowskazów informujących o zabytku, dotarłam do Grodowca. Widoczna z daleka wieża kościoła postawionego na szczycie pagóra okazała się być punktem orientacyjnym nie tylko dla takich domorosłych turystów jak ja, ale przede wszystkim dla pielgrzymkowiczów – spod kościoła w Grodowcu ruszają bowiem cyklicznie jakieś spore wyprawy piesze dokądśtam. No proszę. Ja na szczęście znalazłam się tam w porze, kiedy w pobliżu nie było żadnych pątników, zwykłych parafian ani choćby żadnego gospodarza, obeszłam sobie zatem spokojnie budowlę, popatrzyłam na panoramę okolicy i wróciłam z mym wiernym rumakiem na drogę, która nas tam przywiodła, a to dlatego, że od podnóża pagóra wił się przepyszny asfalt, zaś jego dalszy odcinek wciąż był przed nami.
Po pokonaniu kilkuset metrów, okazało się, że szosa dociera do znanej nam już „obwodnicy” Żelaznego Mostu. Dalsza podróż w tym kierunku przeniosłaby mnie do Polkowic, a tego plan – tym razem – nie obejmował. Zawróciłam i nie bez przyjemności przejechałam się z powrotem do Grodowca, odbijając w nim jednak w boczną drogę.
Parę górek i kilkanaście zakrętów dalej znalazłam się na rozstaju w pobliżu Świnina. Trzy chałupy na krzyż sugerowałyby, żeby minąć tę miejscowość bez postoju, ale stojący dumnie na samym środku przybytek mieszkalny będący niegdyś pałacem, dodatkowo otoczony sporym majątkiem w jeszcze większej ruinie, przyciągnął mnie jak miód Kubusia Puchatka. Nie chcąc się na bezczela pchać główną bramą (ktoś tam jednak mieszkał, więc głupio tak na cudze podwórko się wtarabaniać..), objechałam całość, chcąc obejrzeć przynajmniej z daleka cały kompleks. Na tyłach trafiłam jednak na ogólnodostępny wjazd od strony pola i nie zatrzymywana przez nikogo przeturlałam się powoli wśród budynków gospodarczych. Klimatyczne miejsce, ale tylko z perspektywy turysty. Horda dzieci, którą minęłam, akurat złaziła z dachu jakiegoś niskiego budyneczku, zmierzając w sobie tylko znanym kierunku w poszukiwaniu innej atrakcji. Nie powiem, jak byłam w ich wieku, to takie pełne zakamarków ruiny byłyby wymarzonym miejscem do zabawy, ale z perspektywy czasu i innego miejsca zamieszkania wydało mi się to dość przygnębiające.
Wspomniany wcześniej rozjazd okraszony był drogowskazem, który kierował mnie już w znane mi lepiej rejony. Droga prowadziła przez las i jadąc sobie spokojnie, zobaczyłam z daleka coś jakby psa. Im bliżej, tym kształt stawał się zbyt masywny nawet jak na kawał psiska i ku mej radości okazał się dzikiem! Wlepiał we mnie wzrok, ja w niego i kiedy już chciałam się zatrzymać i uwiecznić to spotkanie, kwiknąwszy krótko, zamieszał raciczkami niczym rasowy driftowóz i czmychnął w krzaki :P No trudno, tyle dobrego, że w krzaki, a nie we mnie ;)
Dalsza droga nie przyniosła już większych niespodzianek, a to oznacza, że czas na podsumowującą mapkę:
Na koniec zaś parę widoków na sielską okolicę, w ramach uzasadnienia słów z początku wpisu.