Dwie poprzednie wyprawy wyczerpały pulę zawczasu przygotowanych masterplanów – no, nie było ich za wiele, przyznaję ;p Ale nie tak łatwo jest znaleźć odpowiednią ilość atrakcji i jeszcze połączyć je jakąś zgrabną trasą, żeby powstała sensowna wycieczka. Więc tymczasem mój cezetkowy entuzjazm musiał znaleźć ujście w spontanicznym jeżdżeniu przed siebie, donikąd i/lub bez sensu. Też fajnie ;)
Taką moją motocyklową przydomową piaskownicą do bezstresowej zabawy z poczuciem, że nie oddalam się za bardzo i w razie czego odsiecz będzie miała blisko, są okoliczne wioski na wschód od miasta. Teren z dala od ruchliwych dróg, ale o sporym zagęszczeniu szos i przyjemnym, pagórkowatym ukształtowaniu, więc jest gdzie błądzić i nie nudzi się tak szybko. Tym razem mgliście przyświecał mi pomysł okrążenia Żelaznego Mostu celem sprawdzenia, czy na pewno wszędzie jest teren zamknięty, czy też może gdzieś można dostać się na górę i popatrzeć z wysoka na zbiornik i okolicę. A byłoby skąd patrzeć, całkiem spore te wały usypali…
No, ale niestety, z bliska okazało się, że część drogi jest w ogóle wyłączona z ruchu publicznego, teren KGHMu, brama, płot – pozostało skierować się w drugą stronę. Jadąc wzdłuż wałów, wyprzedzałam kolejno patrolujących teren ochroniarzy obiektu (cisnących dzielnie na rowerach pod górę), więc porzuciłam jakiekolwiek pomysły nielegalnych prób wspinania się na skarpy (tak jakby to w ogóle było dla mnie wykonalne ;) ). W pewnym momencie droga zaczęła się oddalać od zbiornika, by parę wiosek dalej wrócić znowu pod wały. Ładny, spokojny odcinek, z jednej strony las, a z drugiej nasyp aż po horyzont. Z racji niemożności bliższego zapoznania się z terenami po prawej, wybrałam na postój las po lewej stronie. Jednak przerwa na batonika skończyła się po zjedzeniu zaledwie połowy, ponieważ okoliczności przyrody aż prosiły się o uwiecznienie na kliszy, a światło pod wieczór nie lubi czekać.
Zwiedzanie samemu z motocyklem zawsze rodzi ten problem – przynajmniej dla mnie – że nie potrafię kobyłki zostawić samej. Więc odpadają wyprawy głębiej w las albo buszowanie wokół jakichś zabytków, bo muszę mieć moto w zasięgu wzroku. W tym przypadku było tak samo – obeszłam wokół wszystkie możliwe krzaki, przeczołgałam się po ściółce i mimo leśnej dróżki zachęcającej do spaceru, trzeba było jechać dalej, asfaltem. Oddaliwszy się od nieszczęsnego Żelaznego Mostu dotarłam do Krzydłowic. Wioska jak to wioska, parę domów, sklep, ruiny pałacu – norma ;)
Ładny byłby kawał domu, gdyby nie był w rozsypce… Popatrzyłam nań refleksyjnie z oddali i ruszyłam dalej. Wioska obfitowała w zakręty na przecinającej ją głównej drodze, więc w którymś momencie stwierdziłam, że nie ma co tak skręcać, pojadę prosto ;) Droga za ostatnimi domami na szczęście nie kończyła się, lecz prowadziła dalej, przez pola. Wyśmienicie – koza wybiega się na szuterku ;) Jechałam sobie raźno na trójce, w pozycji dakarowej ;p, po tej gruntowej drodze donikąd, gdy raptem doszedł mych uszu dźwięk zgoła niespodziewany w tych okolicznościach. Gwizd i zbliżający się łomot. Jednak nie taka zadupiasta ta droga, skoro nawet przejazd kolejowy się na niej znalazł, oznakowany…
Poczekałam grzecznie, aż osobowy do Zielonej Góry się przeturla i poturlałam się równie raźno przed siebie. Dróżka wiodła przez niewielki mostek ku równie niedużemu zagajnikowi. Walory przyrodnicze nieodmiennie zachwycały ;)
Zaraz za lasem powitałam z powrotem asfalt i znalazłam się na jednej z wylotówek z miasta, którą teoretycznie mogłam wrócić szybko i sprawnie do domu. Ale to by było zbyt proste ;] Udając, że wcale nie skończyły mi się pomysły na dalszą trasę, pojechałam po prostu przed siebie – improwizacja to też jakiś plan ;) Wycieczka była iście krajoznawczo-dydaktyczna i poza urokami przyrody, natrafiałam również na kolejne historyczne pozostałości, już nawet nie w postaci dostojnych ruin, ale takich „cywilnych” akcentów:
Kręciłam się niemożliwie, cudem tylko nie jeździłam w kółko i po własnych śladach – byle jeszcze trochę km nawinąć ;) Ale za punkt honoru zawsze mam, żeby wynajdować drogi, którymi jeszcze nie jechałam i tak też trafiłam na kolejny super-skrót, który miał prowadzić po prostu przez pola (i tak też na początku było)…
…jednak mniej więcej w połowie odległości między Orskiem (odnotowałam obecność zespołu pałacowego, ale private) a Leszkowicami natrafiłam na zabudowania. Jeden budynek jakby mieszkalny i parę zrujnowanych hal. Ciężko znaleźć informacje o tym miejscu, bo nazwa przysiółka (Dąbrowa? Dąbrówki? coś w ten deseń) jest na tyle mało charakterystyczna, że google nic ciekawego nie ma w tej sprawie do powiedzenia. A miejsce jest dość intrygujące w swoim odosobnieniu.
Nie mniej intrygująca była budowla napotkana kawałek dalej. Chociaż „napotkana” to może zbyt duże słowo – dostrzeżona raczej. Niewidoczna za to była jakakolwiek droga prowadząca do niej, chyba że zarośnięta miedza z chaszczami po pas to było to…
Temat może kiedyś rozpracuję jakoś bliżej (tja, jak już urosną mi cojones, żeby się samotnie zapuszczać w takie ruiny – chociaż to mniej kwestia odwagi, a bardziej szczątkowego rozsądku).
Mój wynaleziony skrót doprowadził mnie dokładnie tam, gdzie powinien, więc sprawdziłam jeszcze przy okazji kolejny zjazd nad wodę – w Leszkowicach są to piknikowe błonia.
Ale jako że dzień się pomału kończył, bez chwili zwłoki podążyłam dalej w nieznane, kombinując coś jeszcze z bocznymi drogami. A te równie często prowadzą donikąd/do lasu/w błoto lub piach/do szeroko pojętej, tak zwanej dupy, ale nawet częściej – dotrzeć można znienacka do całkiem konkretnego gdzieś ;) Najbardziej krzywe i zaniedbane drogowskazy kierują do najfajniejszych miejsc.
Plątanie się i błądzenie w tak sowitych ilościach uświadomiło mi, że bliskość domu bliskością, ale cezeta na samym powietrzu nie pojedzie, jak zabraknie paliwka, a na ile mi starczy jego pozostała w baku ilość, jak zwykle było dla mnie niewiadomą. Nie klucząc więc już bardziej, pognałam do domu, acz z prędkością gwarantującą najbardziej ekonomiczne zużycie ;)
Dokumentacja trasy: